Bardzo dziękuję autorom filmu za wyprowadzenie mnie z wszelkich dotychczasowych wątpliwości i niejasności związanych ze sprawą o rzekome molestowanie. Przez lata żyłam w przekonaniu, że Allen jako wytrawny reżyser tudzież wyrafinowany obserwator życia musi mieć choćby agonalny związek z ciemną stroną egzystencji. Wielu wybitnych twórców, często poprzez wgląd w mroki ludzkiej tu: własnej psychiki - potrafili w swoich dziełach znacznie głębiej oddać istotę zachowań, motywacji, wnikliwej psychologii swoich bohaterów. I tak właśnie myślałam przez lata o Allenie. Wiedziałam, że była niegdyś mowa o molestowaniu i nie potrzebowałam nawet tego weryfikować, po prostu z góry zakładałam, że Woody musi mieć coś za uszami. Ale cóż, kosmaty umysł z równie zawiłą osobowością zapewne musi kiedyś dopuścić się czynu paralelnego do swych wyobrażeń. I pomimo, że mentalnie uznałam go za oprawce, intuicyjnie tolerowałam współistnienie geniuszu z despotą i wolałam nie zagłębiać się w prywatne brudy, tym samym wikłałam się w ów proceder, tłumione wyrzuty sumienie. Wreszcie po latach przyszła okazja by zmierzyć się z demonami. Farrow vs Allen miało rozwiać wątpliwości by pomóc rozliczyć własne sumienie i zastosować zdecydowaną normę etyczną. I tak też się stało….. tyle, że nie pomyśli twórców. Zrozumiałam, że Allen to zwykły człowiek, którego jedynym występkiem godnym napiętnowania był romans z dorosłą córką swojej dziewczyny, pomijając fakt, że ów romans zamienił się w trwający już prawie 30 lat poważny związek. I to wszystko.
Dziwi natomiast, że ktokolwiek na podstawie filmu sprawę molestowania Dylan uznaje za dowód. Jeśli cokolwiek można uznać za dowód to to, że Dylan molestowana nie była. Nie twierdzę, że molestowanie nie mogło mieć miejsca, ale cały ten stronniczy i propagandowy cyrk dowodzi właśnie absencji rzeczonego procederu niźli afirmacji. Wszystko opiera się na pomówieniach, które jednak nie mają żadnej wartości procesowej co zresztą w 1992 było już oczywiste. Jedyne dostarczone ekspertyzy oparte na renomowanych autorytetach diagnostycznych wyraźnie rozstrzygały, że Dylan zwyczajnie konfabulowała opowiadając o rzekomym zdarzeniu. Po 30 latach autorzy filmu i powołani do komentowania stronniczy “eksperci" próbują skompromitować każde niekorzystne dla swojej tezy opinie, dowody czy choćby niedowiarków teorii o “gwałcie”. Rozumiem, że dziś dużo łatwiej znaleźć naiwnych rozchwianych emocjonalnie widzów, którzy łykną tak naiwnie skleconą propagandę. Jeszcze w 1992 roku większość ludzi rozsądniej patrzyła na otaczający świat, każdy wiedział, że owe "dowody” bardziej nadawały się do wyreżyserowanego programu rozrywkowego typu Jerry Springer czy Oprah, które każdy, - może poza mało wyrafinowanym czyt. podatnym na telewizyjną rzeczywistość obywatelem slumsów czy innych mentalnych nizin społecznych - traktował z przymróżeniem oka. Jednak po 30 latach standaryzowania człowieka na “postępowego” i “uwrażliwionego” poprzez przeróżne paradokumenty, Ewy Drzyzgi, media “informacyjne", które zamiast faktów, generują fałszywe nastroje choć w nazwie dla zmylenia mają słowo “Fakty” - i właśnie po tych 30 latach mamy wyrobionego odbiorcę by ten paszkwil naiwnie łyknął. W tamtych czasach nikt temu nie dał wiary... i słusznie … nawet sama Mia choć sponiewierana przez los i swojego ukochanego, szukając sposobu na skuteczną wendettę, zorientowała się, że trochę przekroczyła zdrowy rozsądek w ukartowanej przez siebie intrydze. Wycofała się powołując się na “rzekome” dobro dziecka, “by nie wywołać traum”. A przecież sama w szale zemsty to dziecko traumatyzowała. Nie trzeba być wyrafinowanym psychologiem by te rzeczy zauważyć. Matka wmówiła traumę dziecku, które w końcu uznało za fakt rzeczy nie mające miejsca. Dorosła Dylan wydaje się pretensjonalna. Używam tu celowo kryterium “przekonania” bo i tak wszyscy tutaj afirmujący "ofiarę Dylan" ustosunkowują się do emocji zamiast do faktów. Więc dorosła Dylan to albo kobieta, która w istocie posiada fałszywe wspomnienia, w które wierzy albo po prostu jest to sposób na modną dzisiaj sławę “bycia ofiarą”, z której można czerpać korzyści nie tylko finansowe. Skłaniam się ku temu drugiemu. Prawdziwe ofiary niechętnie ryczą do obiektywu, epatują swoim nieszczęściem, raczej wstydzą się i zazwyczaj za wszelką cenę to wypierają. Wnikliwy obserwator wyniesie z tego “dokumentu” całą masę dowodów, wynikających choćby z gestów, mowy ciała, sprzecznych ustaleń współczesnych “ekspertów”, tandetnej wersji dobierania emocjonalnych zazwyczaj faktów wspierających własna tezę, swoiste cherry picking - i są to dowody na ukartowanie całej tej hucpy..
Bardzo ładnie ujęte - długo wydawało mi się, że Allen krystaliczny nie jest, choć w szczegóły nie wnikałam - myślałam, że zarzuty dotyczyły Soon Yi a nie Dylan przyjmując jednocześnie, że obcował ze swoją żoną nim ukończyła 18 rok życia.
Tak samo jak przyjmuję, że jeden z moich ulubionych wykonawców - Kaczmarski - bił żonę, a Marion Zimmer Bradley, której literaturę cenię, molestowała swoją córkę, zaakceptowałam, że Allen może być zboczeńcem. Cieszę się, że dokument powstał, ponieważ podobnie jak ty, przestałam mieć dzięki niemu wypaczony obraz reżysera. Śmieszą mnie zarzuty kierowane w stronę fanów, jakoby z sympatii mieli wypierać zbrodnie. Sympatia nie ma tu znaczenia. Niezależnie od tego, kim autor jest, dla mnie liczy się to, jaki oddźwięk sztuka będzie miała we mnie, czy wywoła refleksje i cieszy mnie, że nie jestem w tym odosobniona.
Film utwierdził mnie w przekonaniu, że ofiarą nie jest Dylan tylko Allen. Biedne dziecko zmanipulowane przez matkę faktycznie wierzy, że doznała krzywd albo w wyrachowany sposób łże dla odniesienie konkretnych korzyści, a może dla samego splendoru bycia ofiarą (syndrom Munchausena?) Niemniej , choć prawdy trudno dowieść, sam "dokument" żadnych dowodów nie przedstawia poza sztucznie rozhisteryzowanymi subiektywnymi ocenami. W zasadzie jest to świetny materiał by wnieść pozew o zniesławienie.