Już dwa poprzednie sezony zabiły wszelką wiarę, że AHS jeszcze kiedyś znów będzie porządnym serialem. Apokalipsa jednak miała coś, czego Roanoke i Kult nie miały: fantastyczny pomysł, olbrzymi potencjał. Końcówka Murder House aż się prosiła o kontynuację. Antychryst z taką historią mógł być jedną z najlepszych, niezapomnianych postaci w historii serialu. Do tego Coven, który, choć był nieco słabszy niż wcześniejsze dwa sezony, wciąż trzymał wysoki poziom. Twórcy zebrali w tym roku najlepszą obsadę w całej swojej historii - najlepsi z najlepszych, w tym Jessica Lange!! A do tego Joan Collins!!
Niestety, nawet wspaniała obsada i wspomnienia fantastycznych sezonów sprzed lat nie są w stanie pomóc, gdy kuleje scenariusz. Ryan Murphy i jego ekipa, zgodnie z odwieczną tradycją, robią milion rzeczy na raz, na czym wszyscy tracą. Być może Ryan pisał scenariusz na kolanie w taksówce, gdzieś pomiędzy zdjęciami do Pose a przygotowaniami do The Politician, równocześnie ustalając kampanię promocyjną ACS Versace? AHS zawsze cierpiał na nadmierny chaos, na wprowadzanie niepotrzebnych i niedokończonych wątków, na telenowelowaty sposób prowadzenia akcji, na gubienie się gdzieś w połowie, co obnażało braku pomysłów. Ten sezon osiągnął jednak kulminację wszystkich tych wad, a mogło być tak pięknie...
Jednak trzy pierwsze odcinki były świetne. Duszne, ale eleganckie wnętrze Outpostu robiło wrażenie, barokowe kreacje bohaterów nadawały niesamowitego klimatu, nowe postacie intrygowały, aktorzy zdawali się świetnie czuć w nowych rolach. Pojawiło się mnóstwo pytań, na które widz oczekiwał odpowiedzi. Gdzie jest ten azyl, o którym mówi Michael? Kto do niego trafi? Kim jest Venable, skąd u niej taka desperacka żądza czucia się bardziej uprzywilejowaną od innych, skąd ta fascynacja podziałami klasowymi? Dlaczego Mallory czuje, że coś siedzi w środku niej? (Choć nietrudno było odgadnąć, że jest czarownicą). Kim jest tajemnicza i milcząca Dinah, która w końcu musi być kimś istotnym, skoro Adina Porter jest wymieniona w czołówce? Kim są Timothy i Emily, dlaczego mają wyjątkowe DNA? Dlaczego większość ludzkości wyginęło, ale mąż Coco przeżył? Jak będzie wyglądał świat, gdy bohaterowie wydostaną się z Outpostu? No i w końcu: jak to wszystko się ma do czarownic? Oczywiście, nie obyło się bez paru durnot - np. dlaczego po apokalipsie nie ma jedzenia, ale wszyscy mają wspaniałe garderoby, farby do włosów i lakiery do paznokci? Ale jako że AHS osiągnęło po raz pierwszy od Hotelu naprawdę dobry poziom, przymknąłem na to oko.
Niespodziewanie pojawiły się czarownice. Weszły we wspaniałym stylu, jeszcze bardziej rozbudziły ciekawość, postawiły przed widzem kolejne pytania, zapowiedziały wspaniałą walkę z Michaelem... Tymczasem szybko się okazało, że od ich pojawienia się cały czar prysł i zaczęło się największe gówno w historii AHS.
Przez kolejne 6 odcinków fabuła została poprowadzona bardzo amatorsko, ciężko uwierzyć, że tak wygląda kontynuacja wyśmienitego Covenu. Czarownice włóczą się w tę i we wtę, ubolewając nad losami świata. Michael wie, że jest kimś wyjątkowym, ale zupełnie nie wie, co ma ze sobą zrobić. Miriam ma mu pomagać w dążeniu do celu, ale nie wiadomo jakiego i nie wiadomo, co właściwie ma robić. Czarodzieje sami nie wiedzą, czy go wspierać, czy się go bać. A jak jednak uznają, że będą kolaborowali z czarownicami, te bez chwili refleksji przyjmują ich do siebie. Cordelia, którą zdradzał mąż, nie powinna być taka ufna. Gdzieś tam się pojawia nowa postać Joan Collins, która może czytać w myślach, ale wykorzystuję tę cenną umiejętność tylko w jednej scenie, choć mogłaby dzięki niej dowiedzieć się wszystkiego, czego trzeba. Czarownice ot tak sobie wchodzą do szkoły czarodziei, kiedy im się podoba? Gdzie jakaś ochrona? Ariel i jego kolega są jednymi z najpotężniejszych czarodziei na świecie, ale nie umieją uciec czarownicom i uniknąć bycia spalonymi na stosie?
Apogeum głupoty przychodzi w odcinku numer 8. Czarownice nieuchronnie zmierzają ku zabiciu Michaela, a i on oświadcza, że zamorduje je wszystkie. Tymczasem Cordelia i Michael spotykają się w cztery oczy i nikt nikomu krzywdy nie robi, oboje rozchodzą się w pokoju w swoje strony????? Potem napisana chyba przez dziecko w podstawówce scena wielkiego kryzysu egzystencjalnego w lesie, potem z dupy jakiś kościół satanistów, którzy nie robią nic poza tandetnym darciem się. Nagle, zupełnie nie wiedzieć czemu, akcja przenosi się do laboratorium, gdzie AHS, udający w miarę poważny serial, staje się... marną podróbą SNL? Próby pójścia w komedię to chyba najgorszy z wielu złych pomysłów, na które wpadli twórcy serialu przez te osiem długich lat. Sceny w laboratorium wywołują śmiech zażenowania. Od tej pory tego sezonu zupełnie nie da się brać na serio, zamiast końca świata mamy zwykły kabaret, na dodatek niskich lotów. Postać Evana jest wkurzona, bo dostał złą kawę, więc pragnie końca świata, a Michael - jakby nie patrzeć inteligentny gość, od razu daje się przekonać do zorganizowania bomb????
Po kolejnych głupotach, jak z dupy wtrącona scena z rewolucji bolszewickiej, docieramy do finału. Miło, że wpadła Marie Laveau, to wciąż jedna z najlepszych postaci w historii AHS. Niestety sposób pokonania Michaela jest chyba najbardziej leniwym, nieprzemyślanym, amatorskim sposobem na zamknięcie tej historii.
Jednym z największych problemów tego sezonu, który już dwa lata wcześniej popsuł Roanoke, jest to, że mamy dużo postaci, ale nie jesteśmy w stanie się z nimi utożsamiać czy nawet ich polubić. Mallory zostaje wykreowana na wielką bohaterkę, ale przed finałem nie robi zupełnie nic, jest totalnie nijaka. Venable, jak już wspomniałem, mogła być bardzo ciekawą postacią, niestety koniec końców została zupełnie spłycona i nikt nie pofatygował się, by ją lepiej przybliżyć widzowi. Właściwie poza Michaelem każdy bohater jest pokazany bardzo powierzchownie i w nikogo nie mamy okazji się zagłębić. Zupełną stratą czasu (przede wszystkim aktorek na planie) jest ograniczenie Zoe, Queenie i Madison do roli statystek. Madison tylko coś tam pogadała w Murder House, ale niewiele. Można było rozwinąć jej przemianę z samolubnej suki w altruistkę, którą chyba jest w tym sezonie, ale nie zrobiono tego. Ciężko też zrozumieć, dlaczego tak wiernie pomaga sabatowi, choć po jej śmierci pod koniec sezonu trzeciego wszyscy mieli ją w dupie. Dinah i Coco zupełnie nie istnieją. Mamy kibicować Marie, gdy zabija Dinah, ale w sumie jest ciężko ją nienawidzić, bo jedyną złą rzeczą, jaką zrobiła, było wpuszczenie Michaela do czarownic.
Szkoła czarownic i hotel Cortez wyglądają bardzo biednie. Pojednanie Tate'a i Violet to okropny fanserwis. Poza tym Tate nie wygląda jak Tate, Evan jest już za stary, by go grać. Vivien, nie wiedzieć czemu, choć uwięziona w domu, zmieniła włosy z rudych na blond.
Na koniec poświęcę trochę uwagi obsadzie, która - jak wiadomo - zawsze była jednym z najlepszych aspektów AHS.
Jessica Lange wpadła na dwa odcinki, ale jak zwykłe okazała się numerem jeden. W sezonie pierwszym wyrafinowana Constance, wyrwana jakby z innej epoki, zupełnie nie pasowała do horrorowej stylistyki, do dosyć normalnych postaci, do szybkiego prowadzenia akcji. Również w Apokalipsie Constance zupełnie nie pasuje do reszty - jest złotem w wielkim bagnie, jakim jest ten sezon. Scena jej płaczu, gdy w odcinku 6 Michael usiłuje ją udusić, jest najlepiej zagraną sceną w AHS od lat (od odejścia Jessiki). Lange nie jest wszechstronną aktorką, zawsze gra tak samo i czasami nie wypada to dobrze (we Feud nie przypominała Joan Crawford), ale w AHS jej sposób gry zawsze powala na kolana.
Drugie miejsce na podium należy do Joan Collins. Również ona zdaje się być zupełnie oderwana od dosyć nieciekawej rzeczywistości tego serialu. Nie musi się odzywać, a i tak robi piorunujące wrażenie. Gdyby dostała większą rolę, mogłaby być godną następczynią Lange jako królowej AHS. Niestety, być może z braku pomysłu, a może braku zainteresowania Collins dużą rolą (w końcu ma aż 85 lat!!), jej postacie nie odgrywają żadnej istotnej roli i są tylko przyjemną ozdobą.
Frances Conroy zawsze była, jest i będzie skarbem AHS. Wspaniała aktorka, która nawet niewielkie epizody potrafi wykreować we wspaniały sposób. Miło, że po raz pierwszy od wielu lat wpadła z dużą rolą. Paradoksalnie, choć ten sezon nie umywa się do poprzednich, Myrtle Snow jest w tym roku jeszcze lepsza niż w Covenie, choć jej chwalenie się umiejętnościami fellatio można było sobie podarować.
Evan Peters powinien grać w AHS gejów, bo - choć sam nim nie jest - gra ich lepiej niż postacie heteroseksualne. Gallant to jedna z najbardziej uroczych postaci tego serialu, szkoda, że tak szybko się go pozbyto.
Sarah Paulson ewidentnie chciałaby zaprezentować coś świeżego. W dwóch poprzednich sezonach jest postacie były zbyt normalne, nie miała okazji, by się wykazać. W tym roku sprawia wrażenie, że chętniej gra Venable niż Cordelię czy Billie Dean. Cordelia jest jakaś taka bez wyrazu, bez jakiejkolwiek charyzmy. Venable wypada dużo lepiej, ale wciąż nie jest to wszystko, na co Sarah stać. Jest dobrze, ale koniec końców Venable z pierwszych trzech odcinków to tylko wannabe siostry Jude.
Kathy Bates zawsze gra dobrze to, co musi, ale nawet talent aktorski nie pomoże, gdy scenariusz leży. Na jej postać zabrakło pomysłu, przez co Mead przechodzi przez te dziesięć odcinków niemalże niezauważona. Kathy Bates zasługuje na dużo więcej, czego zresztą dowodzi ostatni odcinek, gdzie przez kilka sekund jako madame LaLaurie miała większe pole do popisu, niż przez całą resztę sezonu.
Cody Fern wypadł fajnie w Versace, ale nie nadaje się do roli Michaela Langdona. Antychryst powinien mieć charyzmę i jaja, powinien być żeńskim odpowiednikiem Fiony czy Marie, a jest zwyczajnie nudny i przeciętny. Cody wypadł znacznie bardziej przekonująco jako rozbeczany nastolatek w Murder House niż świadomy własnej potęgi syn Szatana. Z ekipy AHS do tej roli dużo bardziej nadają się Evan albo Finn Wittrock (choć pierwszy z nich odpada ze względu na to, że grał ojca Michaela).
Billie Lourd, podobnie jak rok temu, wypada najgorzej. Zupełnie pozbawiona talentu aktorskiego, denna, nudna, z wiecznie tą samą, pozbawioną jakiejkolwiek emocji twarzą.
Leslie Grossman znowu gra "za dużo", przez co wypada tandetnie i pretensjonalnie, w przeciwieństwie do Adiny Porter, która jak zwykle jest nudna i nijaka (scena, w której Marie zabija Dinah, idealnie symbolizuje przewagę aktorską Angeli Bassett nad Adiną Porter).
Taissa Farmiga, dawniej najsłabsza aktorka AHS (oddała koronę Billie), nie ma zbyt wielu okazji, by zaprezentować swój brak talentu. Emma Roberts jak to Emma Roberts - fajnie, ale nic nowego. Billy Eichner powinien raz na zawsze zniknąć z tego serialu. Na plus gościnne występy Britton, Rabe, McDermotta, oczywiście Bassett (!!!), a także debiutującej w AHS Harriet Sansom Harris.
Podsumowując mój wywód: Apokalipsa będzie mi się kojarzyła przede wszystkim ze zmarnowanym potencjałem, z brakiem pomysłu i z olbrzymim kontrastem między świetnymi scenami po apokalipsie a słabizną sprzed wybuchu bomb. Pozostaje mieć nadzieję, że za rok zobaczymy więcej Joan Collins, która - choć zagra w niewątpliwie słabym i nieprzemyślanym sezonie - i tak będzie robić wspaniałe wrażenie.