obejrzałem jeden odcinek, za to od razu ostatni i pod wszystko mówiącym, acz nieadekwatnym do końca tytułem Chelsea On Drugs, season one, episode four, on netflix..
widzę, iż mainstream coraz bardziej wchłania i przejmuje pewne rzeczy dla których np. zachodni pisarze, w pewnym sensie pionierzy, jeszcze tych sześćdziesiąt, siedemdziesiąt lat temu musieli popełniać coś na kształt trwającego kilka miesięcy ekwiwalentu duchowej podróży w nieznane rejony zubenelgenubi, aby je w ogóle mogli poznawać - by the way, mam na myśli Yage Letters - a że musi je najpierw ten mainstream rozwodnić, aby móc je po sobie rozlać - to już są szczegóły, za to dość istotne jak mniemam..
dla przykładu, czy ludzie urządzający sobie pięciodniowe przerwy w piciu piwa i jedzeniu mięsa zwieńczone weekendowymi wycieczkami do peru z obowiązkowo w nie wpisanymi powrotami do pracy w poniedziałek rano mają chociażby kulturowo-historyczną świadomość tego, z czym się tam spotykają? że spotykają się z archaicznymi technikami ekstazy rdzennych mieszkańców ziemi, tej ziemi, szamańskimi praktykami uzdrawiania i sakralizacji przestrzeni, za którymi stoją tysiące lat tradycji? czy czytali pisma cluvere'a, weira mitchella, havloca ellisa, williama jamesa, potem gordona wassona, waltera benjamina, eliadego, jungera?
(a celowo wymieniam tylko te nazwiska, których raczej nikt nie czytał wiedząc, iż prawdziwa rewolucja już wkraczała jako rozwodniona zaczynając się dopiero - a przynajmniej w oczach tłumu - daleko, daleko po nich, od oczyszczanych na bieżąco z tak zwanej bieżączki drzwi percepcji wespół w zespół z quasi-szamańskimi performensami scenicznymi jima morrisona, które z definicji odbierały im status jakiegoś sacrum, jakiegoś wtajemniczania, wręcz powagi - jakkolwiek bardzo przyjemne, owszem, nie powiem, jednak bez większego znaczenia, rozrywkowe, zwana dzika hedonka z odrobiną ekstazy przy jednoczesnym pominięciu istotności.. takie zaczątki rave'u rzekłbym jakby na długu przed powstaniem w ogóle tego terminu, którego ducha można było odnaleźć np. na koncertach grupy cypress hill ćwierć wieku po tym jak mister mojo rising poszybował w nieznane).
anyway - bo odbiegamy od tematu - dyskusja oczywiście jak zwykle bez sensu, to znaczy bez końca, ale.. powróciwszy do samego filmu, rzecz jest zupełnie nieszkodliwa, bezstratna i w szczytnym celu, bo też ostatecznie - jak mniemam albo chciałbym mniemać - nie chodzi tutaj o promocję samego siebie, co - zwłaszcza w przypadku komików - bywa rozpaczliwe i nieznośne, ani o legalizację ni delegalizację, którą to dysputę mam osobiście gdzieś, chodzi wyłącznie o edukację, co zawsze i z czasem wielką chętką poprę.