Nie wierzę w Billa. Ball zaserwował postać zupełnie niewiarygodną. W pierwszych 3. sezonach mieliśmy wrażliwego wampira, który gotów był oddać życie za człowieka. Można go było nie lubić (patrz ja), ale dało się go 'kupić'. Ok, wrażliwiec, który kontroluje 'swoją kobietę', niech będzie.
Sezon 4. - pierwszy zgrzyt. Bill żądny władzy król. Aha, jasne. Przerost ambicji, jakieś mroczne warstwy osobowości, aha. Dobra. Niech będzie. 170-letni karierowicz, zdarza się.
Sezon 5. - KATASTROFA. Polityczna i religijna chorągiewka, która jedyne co chce to się nachapać. Przy okazji straszny memłak. Przemowa do Salome w ostatnim odcinku to już szczyt żenady. Wyjaśniał swoje plany niczym rasowy czarny charakter z filmów klasy b, i pewnie taki był zamiar, ale ja tego nie kupuję. To samo zresztą potem w rozmowie z S&E.
Jasne, bohater ewoluuje, szkoda tylko, że w imo sposób absolutnie niewiarygodny. Kiedy widzę Moyera na ekranie, to mam ochotę przewinąć, żeby tylko tych jego grymasów nie oglądać.
Scenarzyści budują fabułę wokół NAJMNIEJ charyzmatycznego bohatera. Robią z niego cholernego Dartha Vadera tyle że wycięty z tartaku Anakin Skywalker z nowej trylogii jest już bardziej przekonujący od Billa 'im so-so bad' Comptona.
To taki billowy post, o reszcie napiszę potem kilka słów. Tylko jedna sprawa - Sam rozwalający Rosalyn&poród wróżki - 2 najlepsze sceny z 5. sezonu