Słyszałem dużo dobrego o Housie. Tak samo jak słyszałem same peany na cześć "Gry o Tron". Obejrzałem ten drugi serial, nie mając o nim zbyt dobrej opinii, gdyż myślałem, że głównym powodem zachwytu są nagie kobiety i dużo krwi. Nie da się ukryć, że to też się pojawiło w dużych ilościach, ale jednak całość raczyła mnie wciągającą fabułą, interesującymi dialogami, ciekawymi postaciami i rozmachem całej historii. Potem doszły też smoki :) Nie jest to oczywiście poziom "Władcy Pierścieni" (tylko czy dziełu Petera Jacksona może coś w ogóle dorównać?), ale czekam z niecierpliwością na sezon ósmy, a "Gra" stała się jednym z moich ulubionych seriali. Z kolei w przypadku "dr House'a" miałem bardzo pozytywne oczekiwania, a skończyłem z raczej odmienną opinią, choć nadal niejednoznaczną. Już spieszę z wyjaśnieniem.
Serial bazuje na tytułowym lekarzu, który rozwiązuje przedziwne przypadki. Szanowny pan doktor wykracza jednak poza wszelką skalę zachowania czy przyzwoitości, mając właściwie wszystko oraz wszystkich gdzieś i zawsze postępując po swojemu. Ciężko to pokrótce opisać, ale kto oglądał ten serial, ten doskonale wie, o czym mówię.
W każdym razie od początku śledzimy jak House ze swoim zespołem lekarzy (którzy codziennie wielokrotnie przeżywają "WTF", jeśli chodzi o sposoby rozwiązywania przypadków) próbują znaleźć rozwiązanie przedziwnej choroby, która zaatakowała pacjenta. O realizmie tych wydarzeń nie będę się wypowiadał - nie mam podłoża medycznego, by móc to zrobić, a co ważniejsze, nie ma to kompletnie żadnego znaczenia dla finalnej oceny. I muszę przyznać, że ogląda się to z dużym zainteresowaniem, a pierwsze sezony to spora przyjemność.
Dopiero z czasem, koło 4. czy 5. sezonu przychodzi taka refleksja, że tak naprawdę ciągle mamy to samo, bo odcinki są osobną całością i nie opowiadają jakiejś dłuższej historii. House także nie przechodzi żadnej przemiany, niezależnie od nauczek jakie dostawał. Cały czas nie zmieniał swojego nastawienia, ciągle pozostawał osobą, która zrażała do siebie masę ludzi. Przestawało się mu kibicować. Od samego początku serialu najbardziej czekałem właśnie na ten moment przemiany. Tymczasem coraz bardziej zaczynałem go nie znosić - ma świetnego przyjaciela, kobietę, która go kocha, wykwalifikowany personel, a i tak nieustannie odstawiał swoje kaprysy, niczym jakiś zbuntowany nastolatek, nie doceniając tego, co znajdowało się wokół niego.
Jednak w końcu nadchodzi koniec sezonu piątego oraz początek szóstego. Do House'a dociera w końcu, że mu odbija i że zachowuje się fatalnie, przez co sam, bez żadnych sztuczek w zanadrzu, zgłasza się do szpitala psychiatrycznego. Tam, powoli, w trudach, ale ostatecznie podejmuje decyzję, że chce się zmienić, chce być szczęśliwy i odstawia prochy. Co zadziwiające, jest całkiem wytrwały w swoich postanowieniach, choć nadal ani na trochę nie przestał być dupkiem. I tak się akcja toczy do sezonu 7., w którym wreszcie ląduje razem z Cuddy. Myślę sobie, że to właśnie ten moment, w którym House stopniowo będzie odchodzić od bycia dawnym sobą i zacznie powoli cieszyć się życiem, doceniać to, czym tak kiedyś gardził, że stworzy z Cuddy szczęśliwy, choć niestandardowy związek.
Scenarzyści poszli jednak w inną stronę i wymyślili, że House nie będzie chciał zejść do Cuddy przed operacją, przez co zerwą. Serio? Od tego momentu wszystko szlag trafia i serial znowu robi się coraz gorszy. Gregory wraca do bycia Housem z pierwszego sezonu, znowu jest na prochach (bo czemu nie, w końcu to nie przez mnie zaczął mieć halucynacje), a poprzednie sezony można wywalić do kosza. Sezon 8. był już męczący, a zakończenie - choć wzruszające - to jednak średnio pasowało jako koniec serialu.
"Dr House" ma dwie, ale dość poważne wady - na dłuższą metę jest po prostu nudny, bo brak mu większej historii, a do tego przygnębiający. Do tego jeszcze wrócę. Natomiast kwestia stopniowego braku zainteresowania - jeśli ktoś nie jest szczególnym pasjonatem medycyny, to ile może oglądać niezwykłe przypadki medyczne, rozwiązywane na podobny schemat? Grupa lekarzy kilkukrotnie wpada na jakąś nową przyczynę, przy akompaniamencie docinków i/lub dziwactw przełożonego, a tak gdzieś za czwartym razem wreszcie trafiają (z reguły House, bo usłyszy przypadkowo słowa, które go naprowadzą na rozwiązanie). Z kolejnymi sezonami traci się po prostu zainteresowanie, zwłaszcza że każdy odcinek trwa ponad 40 minut...
Problem nr 2 - ten serial jest tak pogrążony w depresji jak sam House. Poza leczeniem pacjentów bohaterom nic się nie udaje. Scenarzyści chyba po prostu ich nie lubili. Zarówno House jak i reszta postaci drugoplanowych ciągle ponosi porażki na polu osobistym. Jedynie Cameron udało się odnaleźć szczęście w tym obszarze (co i tak pokazano jednym krótkim mignięciem na koniec), a reszta sromotnie poległa. O Wilsonie to już nawet nie wspominam. Do tego House okazywał się mieć rację co do osobistej natury pacjenta w większości przypadków - chodzi mi tu o kontekst, że w istocie byli źli, zdradzali, oszukiwali, a jakieś przejawy dobrego postępowania rzeczywiście okazywały się być symptomem choroby. Nie oczekiwałem tak dołującego serialu...
Sytuacji nie poprawia też fakt odejścia Lisy Edelstein w ósmym sezonie, która przecież stała się kluczową wręcz postacią i miała przywrócić House'a światu. Jej brak na "pogrzebie" strasznie rzucał się w oczy, bo przyszła każda istotniejsza postać z serialu.
Z ciekawostek - pod koniec ostatniego sezonu pojawił się przypadek gościa, który chyba faktycznie lewitował. WTF? Do tej pory wszystko dawało się wyjaśnić medycznie, a na sam koniec dostajemy takie coś? :D
Nie jestem jednak negatywnie nastawiony, bo House to znakomita postać, która trzymała cały serial, po prostu źle ją poprowadzono, a większość lekarskich kejsów była interesująca, z mądrymi dyskusjami na ważne tematy. Jednak oglądanie jednego schematu przez osiem sezonów może wymęczyć. Mam też do tego poczucie, że nie istniał w tym żaden większy sens, bo nic się na koniec nie zmieniło, a na to właśnie od samego początku czekałem najbardziej - na przemianę House'a i jego szczęśliwe zakończenie. The End.
Może odkryję przed Tobą amerykę, ale w każdym serialu masz jakiś schemat, nawet w takich typu "klan odcinek 1111", nie wiem skąd te złudzenie i nie dostrzeżenie tego np w tronie. Ja z kolei próbowałem oglądać grę o tron i nie dałem rady, dla mnie ten serial jest obrzydliwie tendencyjny.
Co do House, to jak pisałeś, występowały przemiany Housa, ale ja szczerze nie chciałem, żeby się zmieniał. Fakt, jest to opowieść smutna, ale przez to też bardziej autentyczna. House żył pracą, nie radził sobie z codziennością, najlepiej czuł się rozwiązując skomplikowane zagadki. Taki charakter skazywał go na samotność, nie był zdolny do zbudowania związku, żył w przekonaniu, że ludzie chcą z nim być tylko ze względu na to jak pracuje, tylko dzięki temu, że jest w tym doskonały. Poniekąd tak było, co jednak nie dotyczyło wszystkich osób z jego otoczenia, ale niestety strach przeważył, z wyjątkiem Caddy, która go jednak zawiodła, zdradziła z jego kumplem. Czyli w sumie utwierdziła go w przekonaniu, że nie powinien się przywiązywać do nikogo i to odwróciło wszelkie metamorfozy. Fakt jest taki, że próbował, starał się, gdyby ludzie z jego otoczenia go nie zawiedli, to mogłoby się to inaczej skończyć.
House nie zawsze miał rację, co do motywów pacjentów, zdarzały się epizody w których się mylił i to w jakimś sensie otwierało mu perspektywę, choć często było również tak, że był już przekonany o pomyłce, a jednak wychodziło, że miał rację.
House był kompletnie niezależną jednostką, dzięki temu że miał dar do diagnozowania, mógł decydować o tym z kim chce być, jak traktować innych, nie musiał dbać o zdanie na swój temat, o jakieś konwenanse, obyczaje, nie musiał zdawać się na czyjąś łaskę. To pozwalało mu podejmować w pełni racjonalne i skuteczne decyzje.