Solidna produkcja. Nie jest pretensjonalna, pompatyczna, przesadzona. Czego nie można powiedzieć o wersji Kennetha Branagha. "Frankenstein" Kevina Connora jest... normalny. A przecież łatwo z tego tematu zrobić okropny kicz. Tutaj tego nie ma. Wszystko zostało podane wiarygodnie i jeszcze raz powtórzę - normalnie.
Monstrum w tej wersji jest cierpiącą istotą pozostawioną przez swego stwórcę na pastwę losu. Podobnie było w wersji Branagha, z tym że, w wersji Connora potwór jest moim zdaniem o wiele bardziej ludzki. Nie przesadzono z jego charakteryzacją, dzięki czemu można w nim dostrzec odtrąconą istotę nie potrafiącą znieść samotności i braku miłości. Świetna i wzruszająca jest pierwsza, dłuższa rozmowa Frankensteina z Monstrum. Luke Goss dobrze sobie poradził z trudną rolą. Potrafił pokazać ból swojego bohatera. Znacznie słabiej wypadł Alec Newman, który nie pasował za bardzo na Victora Frankensteina. Był po prostu mdły. William Hurt i Donald Sutherland jak to starzy wyjadacze - nie schodzą poniżej pewnego poziomu.
Wprawdzie byłem na to przygotowany, lecz i tak raziła mnie techniczna strona filmu. Wiadomo, mini serial za małe pieniądze, co wiąże się z pewnymi ograniczeniami. Zdjęcia są bardzo nierówne. Potrafią urzekać swoim pięknem (mam tu na myśli nie tyle krajobrazy, chodzi o operowanie światłem), a za chwilę są zupełnie nieciekawe. Najsłabiej wyszły jednak martwe ciała i kończyny. Gumowe ręce - i to niestety widać. Ciało Monstrum, gdy Victor zamierza je ożywić, wydało mi się za małe.
Muzyka jest całkiem dobra, tyle że zbyt często ją słychać. Pojawia się niemal w każdej scenie, a gdy trzeba podkreślić coś mocniej, nie robi takiego wrażenie jakie powinna zrobić, ponieważ za często ją słychać.
Mini serial "Frankenstein" jest niezłą produkcją, a do tego bardzo wierną w stosunku do powieści Mary Shelley. Szkoda jedynie, że strona techniczna tej produkcji czasami mocno zawodzi.