No i łyknąłem dzisiaj, po uprzednim przeczytaniu całej sagi Martina trzeci sezon GoT. Mając wreszcie porównanie napiszę co mi się w serialu nie spodobało. Rozumiem więc że twórcy musieli to i owo przyciąć, ale nie bardzo wiem po co nadodawali mnóstwa scen i całych wątków których w powieści w ogóle nie ma. Niektóre są nawet ciekawe, ale inne po prostu irytują. Mam tu szczególnie na myśli wątek burdelu Littlefingera: nie dość że wyssany z palca to jeszcze kompletnie nic nie wnosi do fabuły. A sceny erotyczne z udziałem jego "pracownic" są po prostu obleśne. Scenę zalotów Margeary Tyrell do Renly'ego też zdecydowanie mogli sobie darować.
Sceny bitew wypadły marnie w porównaniu z książką. Za mało sarkastycznych tekstów Tyriona, a tym, co wkurzyło mnie niesamowicie, to brak Zimnorękiego. Może się potem pojawi, ale to była jedna z moich ulubionych scen w książce.
Mogli sobie darować scenę Lorasa z tym "giermkiem". W książce Loras naprawdę był do Renly'ego przywiązany, tu wychodzi na idiotę myślącego nie tą głową, co trzeba.
Dalej nie rozumiem, jaki sens miała zmiana wątku Jeyne Westerling-Talisa Maegyr. Robb miał wyjść na jeszcze większego głupka? Nie poślubił szlachetnie urodzonej panny, której skradł wianek, ale jakąś "doktor Quinn" o egzotycznej urodzie, bo mu się podobała?
Dlaczego Robb ciągnął żonę w ciąży i matkę do Bliźniaków, zamiast co najmniej jedną z nich gdzieś bezpiecznie ukryć, to też przekracza ludzkie pojęcie. W książce nie wziął swojej królowej na ślub właśnie po to, by nie drażnić Freya i żeby nie mieć wszystkich jajek w jednym koszyku...
Scenarzyści zbudowali nie wiadomo po co ładny domek, a następnie musieli go sami zburzyć, bo nic innego zrobić nie mogli...