Zatraciłem gdzieś umiejętność dłuższego pisania. Ostatnią recenzję napisałem w 1956. Jest to o tyle zła informacja dla mnie i być może dla Was, że nie pojawi się dłuższy wpis o serialu "Hell on Wheels", którego właśnie zaczynam ostatni sezon. Nie ma zwyczajnie weny.
W każdym razie chciałem podkreślić jedną rzecz, na którą najbardziej zwróciłem uwagę w tej produkcji. Na bohaterów i to jak rozwijają się wraz z kolejnymi sezonami, a razem z nimi aktorzy, którzy się w nich wcielają. I niby to normalne. Dłuższe seriale mają to do siebie, że bohaterów wpierw musisz poznać, potem polubić, a w końcu nie potrafisz się z nimi rozstać. A tak patrząc z boku pewnie w ogóle się nie zmieniają przez ten czas.
Jednak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że postacie i aktorzy "Hell on Wheels" faktycznie rosną z każdym odcinkiem. Weźmy pod uwagę dwóch głównych bohaterów - Cullena Bohannona i Elama Fergusona. W rolę Elama wciela się Common. Jak komuś nie jest znany ten pseudonim, to jest to raper. Tak, raper. Ktoś naprawdę pomyślał, że dobrym pomysłem będzie obsadzenie w kluczowej roli w poważnym serialu stacji AMC, odpowiedzialnej za takie cuda jak "Breaking Bad" czy "Mad Men", rapera. Poważnie, gdybyśmy zapytali 100 osób czy Common jest dobrym aktorem, 99 odpowiedziałoby zgodnie z prawdą, że nie, a ten jeden to pewnie jego kumpel.
I to faktycznie nie działało. Przynajmniej na początku, bo to właśnie taki serial, gdzie najpierw śmiejesz się widząc rapera na ekranie, a parę sezonów później ten sam raper staje się Twoim ulubionym bohaterem i drżysz w fotelu o jego serialowe życie. I sam Common naprawdę potrafi grać. Nie ściemniam. Jest taki jeden odcinek, za który tylko ten jeden przyznałbym mu z miejsca Emmy i Złotego Globa. A w swoim życiu widziało się co nieco dobrych kreacji.
I Cullen Bohannon. Główny bohater, który towarzyszy nam przez cały czas. To taki Clint Eastwood dla ubogich. Wiecie, robi groźne miny, łypie spode łba i ciska od czasu do czasu one-linery. Bad-ass o dobrym sercu. I słabo gra.
Ale też na początku. Jej, jak postać Cullena jest dobrze napisana i jak wielowymiarowy jest to bohater, mimo iż wpierw się taki nie wydawał. I Anson Mount, który wciela się w tę rolę z czasem też zaczyna odwalać na ekranie takie rzeczy, że dziwię się, że wciąż nie ma założonego garnituru w gotowości, by odebrać kolejne to nagrody za grę aktorską. A jeszcze jest Kasha Kropiński i jeden z najciekawszych czarnych charakterów jakiego widziałem, czyli Szwed. Jaka to jest niesamowita postać i jak fenomenalnie zagrana. Pokłony do samej ziemi panie Heyerdahl.
A mimo to żaden z aktorów nie został nagrodzony niczym. Niebywałe. Nie wiem o co chodzi.
Najbardziej podoba mi się Colm Meaney i oczywiście Christopher Heyerdahl. Pełnokrwiste i świetnie zagrane postacie, no, ale podobno najlepiej aktorom wychodzą czarne charaktery. Bardzo mi się spodobało określenie Eastwood dla ubogich. Coś w tym jest. Odniosłam wrażenie, że z odcinka na odcinek gra coraz gorzej.
"Odniosłam wrażenie, że z odcinka na odcinek gra coraz gorzej."
Chodzi Ci o Mounta? Właśnie ja go coraz bardziej lubię i jego grę aktorską również co za tym idzie. Wyrobił się moim zdaniem w stosunku do pierwszych serii. A postaci Meaneya nie znoszę, choć nie zaprzeczę, że jest dobrze napisana. Jakoś mi właśnie Meaney nie pasuje do tej roli i to się raczej nie zmieni, bo już cztery sezony za mną. Podobnie jest z braćmi Irlandczykami, zwłaszcza bohaterem Phila Burke. Gość w mojej opinii bardzo słabo gra, w ogóle nieprzekonujący.
Estwood dla ubogich xD
Dla mnie Anson jest ok, tragiczny nie jest, ale szału też nie robi wg, mnie. Za to scena z płaczem była zagrana tak, że wyszło jak jakaś parodia.