Pierwsze odcinki wciągające, ale pointa była dobijająca. Jaki wniosek można wyciągnąć? Że warto być samolubnym, zarozumiałym i mściwym człowiekiem, ponieważ jeszcze los za to nagradza nagłym operowym talentem... Postać córki irytująca, a matki przez to jeszcze bardziej... Nie chodzi o to, że nie było happy endu, raczej naciągany sukces...
Nie zrozum mnie źle, zgadzam się z tobą. Im bardziej irytująca była Veda, tym ciężej znosiło Mildred, patrząc na jej błędy, które zmierzały do zakończenia, łatwego do przewidzenia. Myślę jednak, że pointą jest to że Mildred i Bert mają siebie. Po tym wszystkim skończyli razem silniejsi niż kiedykolwiek. Wszystko na czym Veda budowała sukces jest nietrwałe i w końcu powinie jej się noga. Pewne jest, że Monty jej wówczas nie wspomoże.