Historia w sumie prosta, ale jak sprzedana! Tempo to zwalnia, to przyspiesza, sceny bywają wyobrażone lub przesadzone, zamazane lub poprzerywane - rzeczywistość obiektywna miesza się co chwila z subiektywnymi wizjami bohatera. Wszystko wydzielane w rytmie dni tygodnia, których nazwy pojawiają się, a to wypalone na toście, a to wydrapane na ścianie, a to zawieszone na murze szkoły.
W ten sposób rozwija się opowieść o angielskim niedojrzałym 30-latku Simonie (Andrew Lincoln), pełnym wdzięku nauczycielu nieudaczniku. W życiu prywatnym wiedzie mu się nie lepiej niż w szkole - z trudem układa sobie stosunki z partnerką, atrakcyjną policjantką, wcale nie lepiej dogaduje się ojcem, u którego pomieszkuje. Nic z tym nie robi, jeśli nie liczyć próśb o radę kierowanych do całkiem rozsądnych koleżanek i jeszcze bardziej niedojrzałych kolegów z pracy.
Mnie się najbardziej podobają sceny z lekcji - zblazowani i znudzeni uczniowie i ich równie zblazowany i znudzony nauczyciel z nogami na biurko, który potrafi powiedzieć, żeby odrabiali cicho zadania, a on sobie w gazecie poszuka mieszkania do wynajęcia, albo, że ma zły dzień i ich trochę podręczy. Jakim cudem pośród tego wszystkiego udaje mu się utrzymać ich sympatię i mimochodem sprzedać im trudny urok sonetów Szekspira? Magia niedojrzałości zapewne. Bo, nawiasem mówiąc, niedojrzały 30-latek to ulubiony bohater naszych czasów, obficie reprezentowany w brytyjskiej literaturze i filmach (choćby "Był sobie chłopiec" czy książki Nicka Hornby'ego). Jakaś diagnoza brytyjskiego stanu męskości XXi wieku?