Tytuł postu troszkę clickbaitowy, bo zapewne lepszym tytułem byłaby "ulubiona scena", ale w sumie nie ma co się czepiać szczegółów.
Niezwyciężony to świetny tytuł pełen wspaniałych scen i podejrzewam, że każdy widz/fan ma swoje ulubione. Aczkolwiek obawiam się, że większość skupi się na scenach efektowych, brutalnych - i nic w tym złego, sceny akcji w Niezwyciężonym wymiatają.
Ja jednak chciałbym się skupić na scenie zupełnie innego rodzaju, pewnie w oczach wielu będącej w cieniu innych choćby z tego samego odcinka (np. "pociąg").
Mowa o finale starcia Niezwyciężonego z Omni Manem. Chicago leży w gruzach. Nasz bohater leży pokonany w pozycji niemalże embrionalnej. Przy całej swej mocy i odwadze jest równie bezradny wobec Omni Mana co dziecko wobec dorosłego.
Nolan (Omni Man) próbuje przekonać Marka (swojego syna) by dołączył do niego i pomógł mu zniewolić Ziemię. Opowiada o planecie Vitrum i stworzonym przez nią imperium. O tym, że Vitrumici żyją przez milenia i dlatego życie ludzkie nie ma dla nich znaczenia bo w porównaniu z ich własnym jest niczym mgnienie oka. Przekonuje Marka, że jako obdarzony mocą Vitrumity będzie żył tysiące lat i nie ma co przywiązywać się do swojego ziemskiego życia bo zanim się obejrzy wszyscy których zna umrą a on sam o nich zapomni zapewne.
Rozsierdzony oporem syna postanawia go zatłuc na śmierć wrzeszcząc, że nie sprawi mu to najmniejszego problemu bo jedyne co traci to 17 lat, czas z jego punktu widzenia nie wart żalu za jego utratą. Zrobi sobie nowych synów i tyle.
I tutaj w trakcie masakrowania twarzy Marka potężnymi ciosami wspomina pewien zwykły dzień gdy jego syn był małym chłopcem. Grał mecz baseballu z innymi dzieciakami zapewne w jakiejś lidze międzyszkolnej czy osiedlowej. Nolan nawet nie patrzył na boisko obrażony niczym dziecko, że musi tracić czas na bzdury (tak - będzie żył wieki, ale jednocześnie każda chwila którą spędza inaczej to chwila której nie spędza na aktach heroizmu). Debbie (jego żona i mama Marka) podchodzi do niego i namawia by cieszył się chwilą. Przekonuje, że takie chwile też ważne są w życiu. I nagle gdy Mark odbija piłkę twarz jego taty rozjaśnia się poczuciem dumy i radości. Odkrywa, może po raz pierwszy jakie to uczucie być ojcem w takim ludzkim wymiarze.
Wzruszony tym wspomnieniem nie może kontynuować masakrowania bezbronnego syna i pada na ziemię, słuchając jak jego syn dusi się próbując chwytać oddech zmasakrowaną twarzą.
Podejmuje ostatnią próbę przekonania go "ludzkie życie jest tak krótkie a ty będziesz żył wieki, co za 500 lat zostanie ci z tego o co walczysz teraz?" a Mark odpowiada "miałbym Ciebie Tato".
Serce Nolana pęka z bólu i odlatuje gdzieś daleko, zapewne na Viltrum. Jak się potem dowiadujemy Viltrumici nie porzucają stanowiska, przybywają na daną planetę i zostają na niej aż ją opanują lub zniszczą.
Ta scena trwała parę minut. Dużo dłużej ją opisywałem niż oglądałem. Ale tak wiele nam mówi o naszych bohaterach.
O Marku, że jest prawdziwym bohaterem. Był gotów zginąć by nie wziąć udziału w podboju Ziemi. Że kochał swoją mamę mimo, że swoimi mocami tak się od niej różnił. I, że nawet po tym co zrobił - kochał swojego ojca.
Ale przede wszystkim najwięcej dowiedzieliśmy się o Nolanie. Wiemy dlaczego zaatakował Strażników Globu - jego zadaniem jako Viltrumity było osłabienie obrony Ziemi a zabicie największych jej herosów było kluczowym krokiem. Wiemy też dlaczego przyszło mu tak łatwo zabijanie ludzi którzy mieli go za przyjaciela (i którym zabicie go przyszłoby z trudem i wcale nie przez wzgląd na jego moce a na więzi jakie dzielili). Oni znając go 20 lat znali go sporą część swojego życia. Dla niego dalej byli nic nieznaczącymi obcymi ludźmi.
Nolan jako Viltrumita nie może być przywiązany do świata na który przybił. Wszyscy na nim to jego potencjalne ofiary. Jedyna lojalność jaką czuł to lojalność wobec imperium którego był agentem. Tak go wychowano przez tysiące lat. I tak zapewne wierzył, że jest.
Ale ta krótka scena z Markiem na zboczu góry (ta którą opisałem, łącznie z baseballową retrospekcją) przekonała mnie, że to wszystko nie takie proste. Nolana wychowano na bezduszną maszynę do zabijania. Zabił ludzi mających go za przyjaciela, oszukiwał rządy i rządowe agencje, rodzinę i przyjaciół by osiągnąć swój cel i był gotów osiągnąć go za wszelką cenę... a przynajmniej tak sobie wkręcał. Bał się, że mógł coś poczuć do tego świata i jego mieszkańców. Zwłaszcza przyjaciół, żony, syna.
Po tej scenie z Markiem jestem pewien, że choć wmawiał sobie, że niczego nie czuł robiąc to ani po fakcie - zabicie strażników globu zadało mu ból. Jestem pewien, że choć nazwał Debbie swoim zwierzątkiem domowym (pet) kochał ją prawdziwie i szczerze. W końcu Markowi też tłumaczył, że nic dla niego nie znaczy. A okazało się, że kocha go bardziej niż imperium któremu ślubował służyć.
Scenę finałową pierwszego odcinka obejrzałem na długo zanim zasiadłem do oglądania tej serii. Bałem się, że Nolan będzie zwykłym czarnym charakterem. Bezdusznym potworem który w pierwszym odcinku może paru odcinkach udawał kogoś kim nie jest by przeistoczyć się w podkręcającego wąs śmiejącego się maniakalnie przerysowanego łotra.
Na szczęście tak nie było. Nolan to postać tragiczna. W równym stopniu heros co wróg dobra. Ale to co złe nie czynił z nienawiści czy jakiegoś osobistego zła w jego duszy. Czynił to do czego go zaprogramowano w trakcie całego niezwykle długiego życia. W głębi był dobrym, czułym, pełnym miłości człowiekiem który nie potrafił tych uczuć szczerze okazać a zapewne i nie chciał (pewnie się ich wstydził jako nieprzystającym Viltrumicie) ale niewątpliwie je posiadał.
Cieszę się, że żyję w czasach w których mogłem oglądać tak piękną historię pełną tak wielu wspaniałych postaci. A myślę, że sceny które opisałem wspaniale ją wieńczą.