Zacząłem oglądać trochę przypadkiem, dowiedziawszy się iż coś takiego istnieje (na szczęście w oryginale a nie z koszmarnym polskim dubbingiem). Serial skojarzył mi się w pierwszym momencie z jednym z moich ulubionych filmów "Pump up Volume" z Christianem Slaterem. Chociaż fabuła podobna (młodzi ludzie zakładają piracką radiostację puszczając alternatywną muzykę i analizując swoją rzeczywistość na antenie) to różnice są spore. Bohater grany przez Slatera był dużo bardziej cyniczny, prawił swoje obsceniczne monologi - spikerzy RFR w porównaniu z Harrym Hardone są grzecznymi dzieciakami. Otoczenie również inne, zwłaszcza wroga postawa nauczycieli. W "Radiostacji..." dyrektor szkoły niby jest surowy na pierwszy rzut oka, ale jak się okazuje to tylko taki sympatyczny fajtłapa. ;)
Niestety Radio Free Roscoe razi trochę naiwnością - przy prowadzeniu audycji w takim kształcie i w taki sposób zdemaskowanie prowadzących byłoby banalne. Po pierwsze linie telefoniczne, po drugie podawanie za dużej ilości informacji o ich prywatnym życiu (np. umowa Raya z ojcem czy wzmianki o problemach sercowych i jakichkolwiek innych). No i po trzecie i najważniejsze - jeden telefon z donosem do FCC, przyjazd ekipy i po sprawie. A okazja pojawiała się za każdym razem gdy kogoś wkurzyli. :)
Niestety mam bardzo złe odczucia co do polskiego dubbingu - wszystko psuje. Serial jest i tak bardzo grzeczny, wręcz infantylny obraz liceum (nikt nie pali, nie pije nawet piwa, nie bierze, nie uprawia seksu a zwykły pocałunek jest źródłem ogromnej afery) - bardzo daleko do amerykańskich produkcji o życiu nastolatków. Niestety w połączeniu z infantylnym dubbingiem można odnieść wrażenie, że to jakaś produkcja dla małych dzieci. Gdybym nie poznał serialu wcześniej i zobaczył go w takiej formie na TVP2 z pewnością szybko przełączyłbym kanał. No i te tłumaczenia ich ksywek... Stokrotka? Lopez? Co to ma być? ;)