Ocena odnosi się tylko do 3 sezonu wzwyż. Dwa pierwsze, jeśli pominąć polityczną poprawność, która jest już stałym elementem amerykańskiego kina, ogląda się dobrze, zwłaszcza sezon 2. To co zaczyna się w 3 sezonie, ten zmasowany atak na białą amerykę, jest już nie tylko idiotyczne z racji absurdalnej polityki BLM i trzeciofalowego feminizmu, ale również dlatego, że jest potwornie nudny. Tą nudę wzmacnia wymiana mózgów i charakterystycznych cech większości bohaterów.
Nasz ciapowaty i spolegliwy Nolan jest jeszcze bardziej spolegliwy, brakuje tylko żeby zaczął przepraszać za to, że jest biały. Dotychczas skuteczny, przewidujący i doskonale wyczulony Bradford nagle zaczyna popełniać kardynalne błędy, obnażając swoją niekompetencję ( zapewne dlatego, że jest mężczyzną i że jest biały ) a sierżant Grey, niegdyś ze wszech miar profesjonalny i surowy, ale sprawiedliwy przełożony, roni łzy nad młodym Westem dziękując mu za przypomnienie, po co w ogóle jest w policji ( po to żeby walczyć o prawa mniejszości ). West zaś nie tylko bohatersko zdobywa serce kolejnego mężczyzny, ale z narażeniem życia obnaża supremację swojego nowego prowadzącego, którego policja zapewne zrekrutowała w szeregach Ku Klux Klanu.
Z drugiej zaś strony jedna policjantka zastępuje drugą policjantkę ( panią sierżant i profesor ) na feministycznym wykładzie udowadniającym, że kobiety to lepsi policjanci niż mężczyźni. Do składu superwomanek dołącza Chen i razem rozpracowują gangusów, klepiąc im mordeczki jak leci.
Absurd goni absurd, popychany bardzo słabym scenariuszem, brakiem ciekawych spraw i charyzmatycznych bad guyów. Im więcej ideologii, tym więcej absurdu, która jak u Gombrowicza, zamienia się na koniec w kotłującą się kupę nonsensu. Wszystko ma jednak swoje granice, a ich przesuwanie jest ryzykowne. Ideologiczny galop powoduje czkawkę i nie służy nikomu, ani twórcom, ani odbiorcom, ani też samym ideologom.