Rozłąka
powrót do forum 1 sezonu

Jeśli oczekiwaliście wartkiego kina sci-fi, które jednocześnie dostarczy Wam informacji, jak wygląda życie na pokładzie czy misja na Marsa od kulis… zawiedziecie się. Twórcy podeszli do sprawy zupełnie inaczej. Postawili na obyczajówkę, jednocześnie blendując „Grawitację”, „Marsjanina” i „Life”. Czy taka mieszanka może się udać? Słów kilka o „Rozłące”, która miała swą premierę tydzień temu.

Niejednokrotnie podczas oglądania czułam silną inspirację „This is us”. Niezliczone reminiscencje, które mają za zadanie przedstawić nam bohaterów, wyjaśnić ich motywacje i wykreować rys psychologiczny. Tam bowiem spędzamy, jako widzowie, większość czasu – w świecie emocjonalnym postaci. Czy faktycznie jednak poznajemy astronautów? Nie. Dowiadujemy się informacji wyłącznie użytecznych dla określonego wątku, którymi niekiedy biją nas po głowie. A dobrze byłoby te portrety pogłębić, inaczej sfunkcjonalizować – skoro twórcy zdecydowali się na pójście w stronę obyczajówki.

Jak przystało na Netflixa (tak, stosuję taką pisownię), zaserwował mieszankę kulturową – mamy bowiem do czynienia z różnym pochodzeniem etnicznym, jak i wieloma wierzeniami. Czy jednak faktycznie możemy dowiedzieć się czegoś o kulturze kraju, z którego pochodzą astronauci? Nie. Twórcy w tej kwestii grają banałami – przenosząc się do Chin, widzimy proces kaligrafii i parzenia herbaty. Dotykając wątku Rosji, wspominają o… wódce i prawie, że krzyczą do nas „babuszka, Tatiana!”.

O faktycznej misji na Marsa dowiadujemy się niewiele, bowiem nie leży to w centrum zainteresowań twórców. Czy to źle? Niekoniecznie, jeśli faktycznie postanowiono skoncentrować się na sferze emocjonalnej bohaterów. Jednak… jaki ma to sens? Nie zostało to w żaden sposób sfunkcjonalizowane. Ot obyczaj, który zasadniczo mógłby zdarzyć się w każdym miejscu na świecie – i nie odczulibyśmy właściwie żadnej różnicy. Tym bardziej dlatego, że astronauci nieustannie wydzwaniają do swoich bliskich, opowiadając im, jak się mają i jakiego kosmicznego potwora tym razem pokonali. Jeśli to jest ta śmietanka, ci wybrańcy, mający pierwszy raz stanąć na Marsie – aż strach się bać… Eleanor Arroway, gdzie jesteś?!

W każdym odcinku bowiem mamy do czynienia z problemem, z którym mierzą się astronauci. Problem ze sprzętem, awaria systemu – nie ma dnia, żeby coś się nie zepsuło – aż dziwne, że udało im się wystartować. O ile do odcinka 3, 4 czułam napięcie i naprawdę kibicowałam załodze, w późniejszym czasie, ich ciągłe zmagania i nieustanne emocjonalne załamania stały się wręcz czystym kuriozum – czy nagle przeniesiono nas do świata gier video?

Twórcy „chcieli za bardzo”. Widać, że mieli oni naprawdę wysokie ambicje, starając się przedstawić dramat astronautów – rozłąka z bliskimi, wewnętrzna walka, presja ze strony kraju czy konieczność wyboru między byciem z bliskimi a spełnieniem swoich marzeń – lotem na Marsa. Niestety nie wyszło to najlepiej. Na plus aspekty techniczne – dobre efekty specjalne, nienarzucająca się ścieżka dźwiękowa. Najjaśniej lśniła według mnie Vivian Wu.

Jeśli macie chęć na obyczajówkę – obejrzyjcie, jest... całkiem całkiem. Jeśli jesteście fanami sci-fi i chcecie wziąć udział w niezwykłej wyprawie na Marsa – zawiedziecie się.

A co do Emmy Green (Hilary Swank) – nie chciałabym takiego dowódcy…

Zapraszam tu -> http://permanentniezadumana.blogspot.com/2020/09/dzien-dobry-dzwonie-z-ksiezyca- czyli.html :)