Obejrzałam cały sezon. Strata czasu. Typowy amerykański gniot. Głupi aż przykro oglądać.
Dla mnie to historia o kolejnej znudzonej życiem nie pracującej, siedzącej całymi dniami w domu na utrzymaniu męża bogatej kobiety. Ma wszystko o czym można tylko marzyc: przystojnego, kochającego męża, ładne zdrowe dzieci, sama tez zdrowa i ładna. Do tego dom jak z bajki, nie musi pracować. Maź zapewnia wszystko, a jej i tak jeszcze mało. Największym jej problemem jest to, ze dawno jej nikt nie... Ot, taki Harlequin w filmowym wydaniu. Według mnie, jej problemy bardzo szybko i prosto rozwiązałoby pójście do pracy.
Zdecydowanie nie oglądać!
A według mnie wprost na odwrót. Historia o tym, do czego prowadzą małżeństwa z rozsądku oraz jak trudno wyjść z pułapki własnych myśli. Nie wystarczą ładny mąż i dom, by być szczęśliwym. Billie nie rzuciła się w wir romansów. Myślała cały czas o jednym i tym samym facecie, którego kochała, a z którym fatalnie się rozstała.
Nawet nie małżeństwa z rozsądku, bo przecież ona kochała również Coopera. Ale po prostu upływ czasu i rutyna.
Szczerze mówiąc moim zdaniem podsumowanie tego serialu jakie zaserwował nam autor tematu świadczy albo o bardzo pobieżnym obejrzeniu serialu, albo o bardzo płytkim rozumieniu emocji.
Serialowi daleko jest co prawda do wybitności, ale jest niezły, właśnie ze względu na dosyć nietypowe podejście do kwestii małżeńskiej rutyny i brak potępienia wyraźnego którejkolwiek ze stron. Tu wszyscy mieli swoje problemy i swoje racje.