Muszę przyznać, że gdy dowiedziałam się o uwspółcześnieniu tego serialu, jako miłośniczka XIX klimatu i wierna czytelniczka wszystkich opowiadań o Holmesie, poczułam niepokój. Jak to, Sherlock bez dorożek i fajki, za to z telefonem komórkowym?
Obawy okazały się płonne, a serial - jak najbardziej sherlockowaty.
Dbałość o zachowania smaczków oryginału jest urzekająca - od nazw odcinków, po psychozy głównego bohatera oraz jego wyobcowanie społeczne i nieznajomość podstawowych prawd o świecie.
Benedict doskonale wszedł w rolę detektywa - samozwańca, bardzo płynnie zamieniając atrybuty swojej pracy, Freeman zaś świetnie zagrał człowieka, który od zdumienia i niepewności wywołanej ekstrawagancją swojego przyszłego przyjaciela przechodzi do wierności i zaufania.
Miałam wiele zabawy, obserwując ich losy, a jeszcze więcej - doszukując się mniej lub bardziej subtelnych nawiązań do książek. Blog w zastępstwie pamiętnika, taksówki zamiast dorożek i sms-y jako współczesne listy - to jedynie drobne zabiegi wizualne. Cała reszta jest głębiej ukryta i odkrywanie wciąż nowych elementów łączących tę wersje z oryginałem dostarcza niemałej satysfakcji tym, którzy wykazują trochę tolerancji i nie odrzuca ich taki zabieg.
Twórcom należą się za to wielkie brawa, jeszcze większe - za umiejętne dawkowanie napięcia, które towarzyszy temu, czym zajmuje się główny bohater. Choć można polemizować, co w tych historiach jest najważniejsze - osoba genialnego detektywa, jego relacje z ludźmi, czy kryminalne zagadki, w których rozwiązywaniu gra pierwsze skrzypce - to te ostatnie łączą wszystko w całość, gdyby więc ich poziom odbiegał od reszty, misternie stworzone realia i świetna gra aktorska nie zdałyby się na wiele. Na szczęście i tu nie musiałam się obawiać rozczarowania - okazuje się, że i w XXIw. przy obecnych możliwościach schwytanie złoczyńcy wcale nie staje się łatwiejsze i mniej emocjonujące niż ściganie go po ciemnych zaułkach dawnego Londynu.
Swój przydługi i pełen zachwytu wywód podsumuję krótko: bierzcie się do oglądania!