Dziwny był ten sezon. Allison nagle zupełnie zmieniona (niby przez traumę i stratę, ale i tak bardzo sztucznie to wyszło), Vanya nagle staje się Wiktorem, co nawet miałoby sens patrząc na jej image z pierwszego sezonu, ale wprowadzili to jedynie pod kolorową osłoną poprawności politycznej i wyszło mega nienaturalnie. Ta ich spina też nie miała rąk i nóg. Allison nie chciała wybaczyć jej, że ją okłamała, ale nie widziała niczego złego w zabójstwie syna jej ukochanej? A Vanya oczywiście jej wybaczyła, bo przecież są rodziną bla… bla… bla… A co do samego głównego wątku, to do pewnego momentu szło nawet dobrze – był i sens, i klimat, i wszystko inne. Ale w którymś momencie coś się zepsuło i powstała trochę odklejona oraz naciągana historia. I jeszcze te oklepane teksty na każdym roku… Mimo to uważam, że Akademia Sparrow i Reginald to były ciekawe wątki i przyjemnie się je oglądało. Moim zdaniem też bohaterowie tacy jak Luther czy Diego bardzo ewoluowali od ostatniego sezonu. Five oczywiście fenomenalny i niezastąpiony. Żal mi tylko, że Klausa jak zwykle mieliśmy na ekranie za mało i w gruncie rzeczy przez cały sezon był poza główną akcją. Moje pytanie natomiast brzmi – co na litość boską wydarzyło się w ostatnim odcinku? Jeżeli zresetowali świat, to dlaczego Sloane zniknęła, a Ben z Akademii Sparrow został? Czy nie powinien zamienić się w tego starego Bena? Ogólnie zakończenie w jakiś sposób mnie zawiodło… bo jak dla mnie zwyczajnie nie miało sensu.