Moja znajoma po operacji ortopedycznej dochodziła do formy w szpitalu sanatoryjnym. Zapytana, czy wyczaiła jakieś sympatyczne towarzystwo w celu pobalangowania, odpowiedziała:” Aaaa! Dajże spokój! Jakie balangowanie, jak my tu same suwaki jesteśmy.” I właśnie to określenie – „suwak” czyli obolały pacjent suwający stopami po podłodze w tempie pięciu metrów na minutę, idealnie pasuje mi do wartkości akcji „Wiedeńskiej krwi”. Lubię filmy kryminalne o nieśpiesznym tempie, powoli rozwijające wątki, oszczędnie szafujące szczegółami śledztwa. Jednak w przypadku tego serialu wydarzenia przez półtorej godziny kapią jak – nomen omen – krew z nosa! Wiedeńskiego nosa! Oczywiście, że można urozmaicić sobie czas kontemplacją pięknych, secesyjnych wnętrz, pięknych secesyjnych ciuchów i pozostałych pięknych, secesyjnych elementów (czymkolwiek by one nie były), ale przy trzecim odcinku nawet secesja gotowa człowiekowi obrzydnąć, a szkoda by było, bo to uroczy styl.