"Wielka woda" zbiera same pozytywne recenzje. W rzeczy samej, serial ma wiele pozytywnych elementów, począwszy od naprawdę dobrej gry aktorskiej, z czym w polskich produkcjach bywa bardzo różnie, poprzez scenografię z pięknie oddanymi realiami końca wieku, po efekty specjalne - zalany Wrocław wygląda bardzo realistycznie
Jednak, największym osiągnięciem produkcji jest przełożenie na polskie realia hollywoodzkiej koncepcji filmu katastroficznego. Może nie mamy tu ataku obcych, biblijnego potopu, ani zlodowacenia, czy kolizji meteorytu z ziemią, ale jest lokalna powódź i to na dodatek prawdziwa. Oparcie na faktach dodaje serialowi smaku, ale ma też inną, ciekawą funkcję. Budzi zaciekawienie badawcze widza. Czy naprawdę tak było? Nazywam to funkcją edukacyjną z wykorzystaniem metody web questa. Osobiście wykorzystałam tę metodę do sprawdzenia odmiany nazwy miejscowości Kęty (nota bene, skąd pomysł na użycie nazwy znanego miasta jako fikcyjnej nazwy wsi?). I tak, nie mówi się do Kętów, tylko do Kęt. Mniejsza z tym.
Jak wyżej wspomniałam, "Wielka woda" jest serialem katastroficznym i jak to w takich produkcjach bywa, karmi się oklepanymi schematami. Mamy więc rozbitą rodzinę, którą katastrofa połączy - nieuchronne dobre zakończenie. Mamy nieudolnych dowodzących i jednego mądrego specjalistę, który chce świat ratować, mimo że nikt go, a właściwie jej, nie słucha. Jest też motyw samolubnego mołocju, który dba o uratowanie siebie, narażając setki innych osób na śmierć. Trochę sztampa, ale czegóż się po takich produkcjach spodziewać. W końcu, wszystkie komedie romantyczne czy filmy o seryjnych mordercach opierają się o utarte schematy i trudno coś nowego wymyślić.
Czego nie można jednak wybaczyć "Wielkiej wodzie" i co drażni niemożliwie, to piramidalne spiętrzenie, nie wody, ale koencydensów. Zaczyna się od niefortunnego upadku hydrolożki, która mogła spaść gdziekolwiek, ale akurat spada w miejscu, które pozwala jej rozwiązać zagadkę powodzi. A nie, jeszcze wcześniej w tej samej wsi o błędnie odmienianej nazwie, zachodzi do domu mieszkańca, który później okazuje się stać na czele rebelii wysiedleńczej, międzyczasie spotyka go w szpitalu we Wrocławiu, a gdy gubi się jej córka, któż inny, jak nie ów obrońca wałów podwozi jej ojca? Historia zaginięcia córki protagonistów równie usiana jest zbiegami okoliczności. Do samego wydarzenia dochodzi, kiedy pies, dotąd spokojny nagle zrywa się ze smyczy. Jakim cudem nikt nie widział, że gruba skórzana smycz jest przetarta? No cóż, niefrasobliwość w czasie powodzi może być usprawiedliwiona, ale nie fakt, że desperacko poszukujący dziecka rodzice nagle oboje, choć w dwóch różnych miejscach znajdują się w pobliżu telewizora akurat wtedy, gdy podawane są informacje na jej temat. I jakże to szczęśliwie się składa, że matka narkomanka ze strzykawką prawie wbitą w żyłę jest w ostatniej sekundzie powstrzymana przez kumpla heroinistę, by niemal w tej samej chwili nadziać się na zaginioną córkę, która cudownym sposobem znalazła się w narkomamskiej melinie. I można jeszcze o jeszcze wymienieniać.
Podsumowując, "Wielka Woda" jest serialem przyzwoitym. Wątek powodzi, gierek rozgrywanych przez politytyków oraz sam klimat końca stulecia, bardzo przyzwoicie oddane. Pierwsze trzy odcinki ogląda się naprawdę dobrze. W kolejnych nadchodzi fala i powinno być jeszcze lepiej, ale niestety pojawia się też rozbudowany wątek rodzinny, absurdalny, melodramatyczny, do bólu przewidywalny i rozwlekły jak scenariusz telenoweli. Ostatni odcinek serialu podsumować można jedynie cytatem z klasyka: "kończ pan, wstydu oszczędź".