Na początku chciałbym zaznaczyć, że doskonale wiem jak bardzo RE6 jest odmienne od starych części i doskonale rozumiem dlaczego tak wielu ludzi nie cierpi tej gry, więc z całego serca proszę mnie nie zasypywać mnie banałami w stylu: "podoba ci się, bo nie wiesz, jak to drzewiej bywało".
RE6 bez wątpienia jest dalekie od bycia nieskazitelnym doświadczeniem i posiada wiele niefortunnych elementów, ale jednocześnie od strony mechaniki jest prawdopodobnie jedną z najbardziej satysfakcjonujących gier akcji w jakie grałem.
Wbrew powszechnej opinii ja uważam, że kampania Leona była najsłabsza, głównie przez nieprawdopodobnie nieefektowny wstęp, którym poruszamy się niczym ślimak oraz walkę z bossem, który powracał raz za razem tak długo, aż jego pokonanie dawało więcej ulgi niż satysfakcji - w tym przypadku nie mogłoby mnie mniej obchodzić to, że ta kampania jest "najstraszniejsza". To co według mnie czyni kampanie Chrisa i Jake'a nieskończenie lepszymi to po pierwsze to, że J'avo są nieskończenie bardziej ciekawymi przeciwnikami od ziombiaków, a po drugie, i najważniejsze, że dynamika pomiędzy postaciami w obu tych kampaniach jest nieziemska i granie w to z partnerem na jednej kanapie to co-opowe doświadczenie jakich mało. Chris jako człowiek targany demonami przeszłości i Piers starający się sprowadzić swojego dowódcę na właściwy tor oraz Jake i Sherry, dzieci dwóch największych złoczyńców serii powoli zbliżające się do siebie podczas kampanii to duety, które naprawdę ewoluują na ekranie ku uciesze i satysfakcji grających oraz pozwalają wczuć się w postać, która nam przypadła. To nie duet Chrisa i Shevy z RE5 wciśnięty na siłę i marnujący potencjał fabuły o jednym typie przebijającym się do serca zainfekowanej Afryki aby stawić samemu czoła największemu złoczyńcy RE ani duet Leona i Heleny, gdzie jedno w żaden sposób nie rozwija drugiego.
Jednak same duety nie uratowałyby wszystkich kampanii, a robi to system walki tak wspaniale rozbudowany względem RE4 i RE5, że nawet gdy teraz o nim myślę, to chcę znowu zagrać. Tak cudownie kozackich i azjatyckich ciosów oraz manewrów jak w RE6 trudno uświadczyć w podobnych strzelankach i chyba niewielu ludzi zdaje sobie z tego sprawę, między innymi dlatego, że większość niesiona przyzwyczajeniami z inych gier po prostu strzelała przez całą grę i tyle. Gdy grający zdaje sobie już sprawę z systemów, na których zbudowana jest walka, to starcia zmieniają się w istne tańce suplexów, wślizgów, chwytów godnych wrestlerów, skręcanych karków, butelek wbijanych w głowy, latających drutów, podżynanych gardeł oraz granatów i lasek dynamitu wkładanych do gardeł (TAK!) miażdzące to, co do zaoferowania mają podobne gry. Kampania to tam jeszcze c**j, ale w trybie Mercenaries (a już w szczególności w odmianie "No Mercy"), gdzie mięska zawsze jest pod dostatkiem bez przerwy jestem zalewany dopaminą. Wykręcanie rekordów i tworzenie jak najwyższych combosów daje mi jeszcze więcej frajdy niż chwalony wszędzie tryb Hordy z Gears of War.
Chciałbym jeszcze dodać, że tak naprawdę w kategorii odjechanych gier wypełnionych po brzegi akcją jedynie Call of Duty może może konkurować z RE6. Kampanie może i reprezentują nierówny poziom, ale mi osobiście ciężko było zwracać na to uwagę skoro w czasie grania m.in.: toczy się walkę z zombie rekinem, widzi się potwory taranujące pociągi od tak i wyrzucające je wysoko w górę, jeździ się motorem na dachach wieżowców, ucieka skuterami śnieżnymi przed lawiną, skrada się mając na ogonie wielkiego typa na modłę Nemesisa z RE3, walczy z ogromnym, kamuflującym się wunszem, lata myśliwcami ostrzeliwując kolosalne mutanty... Czegoś takiego nigdzie indziej się nie zobaczy.
RE6 nie jest grą idealną, ale wciąż posiada wiele elementów, którymi można się cieszyć. Tytuł jednej z najgorszych gier w historii, ba, jednej z najgorszych gier z "Resident Evil" w tytule i jednej z najgorszych kontynuacji uważam osobiście za niezasłużony. Może to dlatego, że grałem w Devil's Cartel, które faktycznie nie miało nic do zaoferowania...