Wywiad

"Zjadłem kilku bohaterów" - rozmowa z Péterem Kerekesem

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/%22Zjad%C5%82em+kilku+bohater%C3%B3w%22+-+rozmowa+z+P%C3%A9terem+Kerekesem-64444
Od 1 września w kinach można obejrzeć "Kucharzy historii" – wielokrotnie nagradzany film dokumentalny pokazujący wojnę od kuchni. Dosłownie od kuchni. Czego można dowiedzieć się z żołnierskiego menu i od wojskowych kucharzy, opowiedział nam reżyser filmu, Péter Kerekes.


Péter Kerekes


Jest taka scena w "Kucharzach historii", w której dawni żołnierze Wehrmachtu, otwierając przejście graniczne, markują słynną fotografię z rozpoczęcia II wojny światowej. W tym czasie pyta ich Pan, czy podobnie było w Polsce w 39 roku. To dość prowokująca inscenizacja.


Ja jej tak nie odbieram. Dawni żołnierze Wehrmachtu, których pokazuję w filmie, dziś mają ponad 80 lat. To bardzo mili starsi panowie. Odnosiłem się do nich z szacunkiem, ponieważ nie wyobrażam sobie, żeby inaczej odnosić się do osób w ich wieku. Czułbym się bardzo nieswojo, gdybym musiał im zadawać prowokacyjne pytania. Dla nich wspomnienie II wojny światowej jest pozytywnym wspomnieniem z czasów pięknej młodości. Pokazałem ich w działaniu, ponieważ wtedy ludzie są bardziej autentyczni, niż gdy opowiadają. Angażują się w to, co robią, a wówczas o wiele trudniej jest udawać. Pytanie, czy podobnie było w Polsce w  39, pojawiło się spontanicznie. Nie wiedziałem, co odpowiedzą. Dla mnie kręcenie filmów w ogóle jest jak gra. Nigdy nie wiem, co się wydarzy przed kamerą, jak zareagują ludzie w sztucznie spreparowanej sytuacji.



Przedstawia Pan również kucharzy rosyjskich, serbskich, chorwackich, francuskich. Jak znalazł Pan bohaterów?

W każdym kraju, z którego chciałem opowiedzieć wojenną historię, znalazłem dokumentalistę (większość z nich to byli moi znajomi). Szukali ciekawych bohaterów. Proces zbierania informacji wyglądał dość zabawnie, ponieważ w 100% potwierdził najbardziej oklepane stereotypy narodowościowe. W Niemczech napisaliśmy do stowarzyszeń weteranów i w ciągu 10 dni otrzymaliśmy setki bardzo konkretnych odpowiedzi. W Rosji musieliśmy płacić za każdą informację, a w Serbii – wypić dużo rakii. Osobiście spotkałem się ze 106 kucharzami. Przyznam, że dwóch z nich było naprawdę nudnych. Ale to znaczyło, że mieliśmy 104 bardzo ciekawe historie. Dla mnie najtrudniejszym zadaniem było wybrać tych kilkanaście, które ostatecznie znajdą się w filmie.



Czym się Pan kierował przy wyborze?

Nie jestem profesjonalnym filmowcem, nie skończyłem żadnej szkoły filmowej. Gdy pracuję nad filmem, chcę również spędzać w miarę przyjemnie czas. Czuć się trochę jak na wakacjach. A ich nieodłącznym elementem są ludzie, z którymi czuję się dobrze. Dlatego chciałem pracować z tymi kucharzami, z którymi od pierwszego spotkania poczułem pozytywną energię.

Jeśli dogadujesz się z ludźmi, możesz uzyskać lepszy efekt na ekranie, przynajmniej tak jest w moim przypadku. W jednej ze scen niemiecki żołnierz, stojąc na polu kukurydzy, opowiada  o tym, jak ledwo uszedł z życiem przed radzieckim czołgiem na takim samym polu. Jego następna historia o tym, jak nie dał cukru umierającej Rumunce, nie była już zaplanowana. Po prostu nagle uznał, że musi nam opowiedzieć coś jeszcze. Trząsł się. Dla mnie to był cud, a ten człowiek jest bohaterem, ponieważ opowiedział o swoim strachu i o tym, czego całe życie się wstydził.

Czy ocenia Pan swoich bohaterów?

Staram się przede wszystkim zrozumieć. Ale oceny czasem trudno uniknąć. Największy problem miałem z chorwackim kucharzem, zadeklarowanym nacjonalistą. Łatwiej przyszło mi zrozumieć niemieckiego żołnierza, który miał 18 lat, gdy zaczęła się wojna, i był zmanipulowany przez propagandę, ale dziś żałuje kilku rzeczy. Nie zgadzam się z nim, ale jestem w stanie pojąć jego motywację. Nie mogę za to zrozumieć nacjonalisty, który po skończeniu wojny twardo obstaje przy swoich poglądach i nie chce spotkać się z serbskimi kucharkami. Nawet na premierowy pokaz filmu na festiwalu w Zagrzebiu przybył w uniformie wojskowym. Choć starałem się nie ferować opinii, wydaje mi się, że jest ona częściowo zawarta chociażby w sposobie montowania.



Czy dużo zmieniał pan w trakcie powstawania filmu?

Bardzo dokładnie planuję cały film: piszę scenariusz łącznie ze szczegółami, dowcipami, pomysłami montażowymi itd. Ale 90% z moich pomysłów nie sprawdza się w realizacji. Dlatego potem zmieniam wszystko w montażowni. Jeszcze potem okazuje się, że gotowy film także jest do niczego. Więc robię go od nowa. "Kucharze historii", jakich możecie obejrzeć w kinach, to trzecia wersja montażowa tego projektu. Z moim filmem jest trochę jak z larwą, która dopiero po kilku przemianach zamienia się w pięknego motyla.

Jest Pan chyba poliglotą, bo słyszymy, jak rozmawia Pana niemal z każdym z bohaterów w jego rodzimym języku.  

Nie, wcale nie znam tak wielu języków. W domu rodzinnym rozmawiało się po słowacku i po węgiersku, więc oboma posługuję się biegle od dzieciństwa. W szkole nauczyłem się rosyjskiego, bo wtedy wszyscy musieli uczyć się rosyjskiego, a niemieckiego – pracując jako gastarbeiter w Berlinie. Co do chorwackiego, to mówię po słowacku, zmieniając akcent.

Czy z racji swoich korzeni czuł się Pan blisko związany z którąś z historii przedstawionych w filmie – tej opowiadającej o inwazji na Czechosłowację, a może raczej interwencji radzieckiej na Węgrzech?

Jestem częścią mniejszości węgierskiej na Słowacji. Gdy słowaccy politycy robią głupie rzeczy, z radością mówię: – Jak dobrze, że jestem Węgrem! Gdy głupie rzeczy robią węgierscy politycy, wtedy mówię: Jak dobrze, że jestem Słowakiem! Tak naprawdę to czuję się związany nie z narodem, raczej z moim miejscem urodzenia, Koszycami. Nie jest mi bliska definicja narodu jako tego, który musi sobie szukać wrogów na zewnątrz, szczególnie, że zwykle kończy się to na odnajdywaniu go wśród najbliższych sąsiadów. Teraz modne jest mówienie o sobie, że jest się multikulturowym, ale ja rzeczywiście tak się czuję.

Słowacki kucharz ostatecznie nie znalazł się w filmie, ale dla mnie większe znaczenie miało, jaką historię opowiada, niż skąd jest. Co do węgierskiego kucharza, oceniam go dość negatywnie: to konformista, który gotował równie chętnie dla radzieckich co węgierskich oficerów. Najbliższe były mi serbskie kucharki, które gotowały z sercem, po prostu, by nakarmić ludzi. Wojna ich bolała i wcale nie chciały konfliktu.

W jednej z pierwszych scen żołnierze zabijają krowę przed kamerą. Czy to w porządku pokazywać zabijanie zwierząt w filmie?

Krowa, jak również świnia i kogut, których zabijanie widzimy w filmie, w pewnym sensie zginęły dla tego filmu. Ale nie oszukujmy się: wszystkie i tak by zginęły, bo były chowane na rzeź. Moja kamera jedynie to zarejestrowała. Rosyjskie wojsko ma specjalny departament, który hoduje mięso na ubój. Tuczenie i zabijanie krowy to część szkolenia wojskowego przygotowującego do bycia kucharzem w rosyjskim wojsku. Tyle że zwykle są zabijane kałasznikowami. To brzmi szokująco, ale chyba nawet boli krowę mniej. Przed kamerą żołnierze nie chcieli tego robić, zdecydowali się na coś, co wygląda bardziej tradycyjnie – z podcinaniem gardła itd.



Czy jadł Pan któryś z posiłków, którego przygotowanie widzimy na ekranie?

Tak, jadłem krowę w Czeczenii oraz coq au vin od francuskiego kucharza służącego wcześniej w Algierii. Dlatego nie robię filmów fabularnych, bo wówczas nie mógłbym zjeść mojego bohatera.

Ale żarty na bok: tak naprawdę miałem bardzo poważny powód, by umieścić w filmie sceny zabijania zwierząt. Moi "kucharze historii" opowiadają dynamicznie – starają się być dość pozytywni, aby oswoić ze strasznymi rzeczami, o których mówią. Dlatego też, bez odpowiedniego wprowadzenia, publiczność mogłaby nie poczuć ciężaru poruszanych spraw. Tak się dzieje, gdy oglądamy wojenne archiwa lub reportaże z odległych konfliktów – już na tyle się z nimi oswoiliśmy przez codzienne wiadomości, że nie są w stanie wywołać w nas mocniejszych emocji. To, co powiem, zabrzmi cynicznie, ale taka jest prawda: bardziej poruszy nas, gdy zobaczymy zabijanie krowy, niż gdy usłyszymy o mordzie w Afryce w kolejnej wojnie domowej. Ponieważ mieszkamy we w miarę bezpiecznej Europie, nie wydaje nam się, byśmy mogli być na miejscu zabijanego Afrykańczyka. Krowa może wzbudzić większą empatię.

Zabicie krowy umieściłem na początku filmu na zasadzie inicjacji ze starożytnych kultur. Krowa ma symbolizować wszystkie inne ofiary, o których mowa w filmie, które zginęły w różnych wojnach. Kolejne opowieści, nawet gdy są podane w lekkim tonie, powinniśmy odczytywać, pamiętając o tym, że dokonało się wiele mordów. I wciąż się dokonuje.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones