A zaczyna się całkiem obiecująco. Bond zostaje schwytany i jest torturowany. Niestety, z tortur zrobiono migawki na rzecz czołówki z okropną piosenką Madonny. Znów nici z dramatu. Nie podobała mi się ta cała futurystyczna otoczka. Nawet jak na Bonda to było za dużo, tym bardziej, że Brosnan był już wyraźnie za stary na te cuda dziejące się w tym odcinku.
Zmarnowano czarny charakter. Gustav Graves mógł być bardzo interesującym adwersarzem Bonda. Jakże on się wspaniale prezentował w tym swoim długim, czarnym płaszczu! Najlepsza scena w filmie to pojedynek na szpady Gravesa i Bonda. Tu znakomicie zostały pokazane ich charaktery. Czar pryska kiedy wychodzi na jaw prawdziwa tożsamość Gravesa. Cóż za kretyńska decyzja żeby z Gravesa zrobić syna generała Moona! Brak słów po prostu, po prostu brak słów.
A wystarczyło tylko poprowadzić całą opowieść w innym kierunku. Bez tej całej przesady z gadżetami, bez tej futurystycznej otoczki i tylu całkowicie chybionych pomysłów. Tylko wtedy mógłby powstać jeden z lepszych odcinków. Niestety, "Śmierć nadejdzie jutro" jest najsłabszym odcinkiem całego bondowskiego cyklu. Tak słabym, że seria utknęła w martwym punkcie i potrzebny był bardzo ryzykowny reset.
Na całe szczęście odświeżenie formuły powiodło się. I z perspektywy czasu mogę bez wahania powiedzieć: dobrze, że już bez Brosnana i w dużo bardziej realistycznej konwencji.