Sama fabuła, wiadomo, amerykanie jak zawsze ratują świat. Trochę kiczu, patosu i tak dalej i tak dalej, ale nie sądzę, żeby to z założenia miał być ambitny film zmuszający do zastanawiania się nad jakimiś konkretnymi wartościami.
Nie powiem, z kina wyszłam usatysfakcjonowana, chciałam totalnej, oszałamiającej i spektakularnej demolki i ją dostałam. Wizje końca świata przedstawione w filmie faktycznie momentami przerażające.
Przede wszystkim po raz pierwszy ucieszyłam się z happy endu, poważnie bym się wkurzyła, gdyby zamordowali na końcu głównych bohaterów po tym, jak nie zmiotły ich wszystkie możliwe kataklizmy :P
Najbardziej naciągany, moim zdaniem, moment? Samolot (awionetka, czy tam coś, nie znam się :P ) z rodziną wylatujący z kłębów dymu świeci czystością, nieskazitelnie bielutki. Garnitur pana Cusacka zresztą chyba też przez cały film zbytnio się nie ubrudził...
Podsumowując, warto iść do kina dla samych efektów, bo na wielkim, kinowym ekranie robi wrażenie, radzę jednak nie nastawiać się na nic więcej.
Po prostu dobra, emocjonująca rozrywka.