Czytam właśnie autobiografię Alana Aldy i tam wspomina, jak podczas pracy nad jednym programem wskakiwali do basenu, a wynurzali się dopiero, jak wymyślili nową linię dialogu. Nie zdziwię się, jeśli tak powstały wszystkie wątki zawarte w "8 rzeczach...". Haust powietrza, myślenie i wynurzenie: PIOSENKARZ Z MOTYLEM NA DUPIE! Pod wodę, dramatyczne czekanie i kolejne wynurzenie: TAKSÓWKARKA TO JEGO CÓRKA, O KTÓREJ NIE WIE! Półtorej minuty później: DWOJE IDIOTÓW FASZERUJE PRZYPADKOWE OSOBY CUKIERKAMI Z NARKOTYKAMI. 7 minut później mieli gotową całą historię z filmu: zbiór losowych wątków połączonych w absurdalny sposób. Ten film się nie zaczyna, nie kończy, niczego nie opowiada. Rzeczy się dzieją w najbardziej doskonałej, pozbawionej struktury formie. Ktoś szuka inspiracji, ktoś szuka ojca, ktoś wychowuje dziecko, ktoś rodzi dziecko. Na końcu wszyscy patrzą na urodzone dziecko, jakby się znali i kończymy. To jest streszczenie filmu, pełne i w ogóle.
Wszystko to dzieje się w świecie odklejonym od naszego, rzeczywistego, udając przy tym rzeczywistość. Jestem szczerze zdziwiony, że w tym wszystkim twórcy najpierw doprowadzili do ciąży, by od niej przejść do porodu. Dla każdego co innego się znajdzie, co go obrazi. Działanie szpitali w tym filmie wyjebało mój zakres tolerancji w kosmos - ratownik błagający sanitariuszy, aby przyjęli pacjenta, bo w innych szpitalach go nie chcieli, to jest plucie w twarz dla całego personelu medycznego, który traktuje swoją pracę poważnie. I piszę całkowicie serio: twórcy powinni przeprosić za to, że przedstawili moje siostry i moich braci jako ludzi, którzy w takim poważaniu mają los chorych.
A wy? W jaki sposób ten film was obraził?