Na ogół nie przyswajam gatunku ?musical? lub akceptuję w bólach ? nie moja bajka po prostu. Ale czasem robię wyjątki ? tym razem oczywiście ze względu na muzykę Beatlesów, która jakoś nie chce i nie potrafi się zestarzeć. I dobrze. Nie oczekiwałem wiele, może dlatego nie wyszedłem z kina rozczarowany, a nawet mi się podobało. Rzecz jasna ? fabuła jest raczej pretekstowa, choć usiłuje się wgryzać w historię konfliktu wietnamskiego i przemian kulturowo-obyczajowych w USA przełomu lat 60 i 70 ubiegłego wieku. Żeby zorientować się, jak leciutki to szkic, wystarczy zestawić ten scenariusz ze scenariuszem na podobny temat pt. ?Forrest Gump?. Ale nie czepiajmy się zanadto ? nie chodziło o wykład ani nawet o story, lecz o zacne utwory, a te wyszły albo nieźle albo dobrze. Dwugodzinny teledysk? Fragmentaryczność? Nieproporcjonalnie głośne partie wokalne? Aranżacje? Nie ma problemu ? taka specyfika gatunku, czas filmu jest ograniczony, wokal ma być wyraźny, piosenki zaś muszą się jakoś odróżniać od oryginałów. Te ważkie dla gatunku postulaty są spełnione. Aktorzy również nie zawodzą. Podobnie sama inscenizacja, choreografia, kostiumy... Jest szyk, jest kolorowo, jest tanecznie i historia gładko kula się do przodu w rytmie kolejnych songów, a seans nie ma szansy się dłużyć. W sumie dobra zabawa przy świetnych piosenkach z nienachalnej perspektywy młodości. ?Romeo i Julia? to nie jest, ale i wstydzić się nie ma czego. Warto, nie tylko dla paru naprawdę doskonałych scen...