Może sprowokuję jeszcze do innej dyskusji rzucając pewien temat. Teraz gdy otrząsnąłem się już po tym filmie naszła mnie pewna refleksja. Czy czasem film nie przemyca pośród efektów specjalnych motywu wiary, raju, Boga... Neptun, jako ten najbardziej niebieski zsyła na Nas kataklizmy ze stacji na której zawiaduje ojciec, bohater, który zaginął... A my wysyłając drony nie możemy go znaleźć. Dopiero gdy pojawia się syn, tylko on jest godzien do niego dotrzeć. Postać grana przez Pitta w drodze z Marsa do Neptuna przechodzi swoisty czyściec. Wszystkie wspomnienia, czyny przelatują mu przed oczami. A moment wejścia na stację i to spojrzenie w stronę odlatującej kapsuły chce powiedzieć "już nie ma odwrotu" to bilet w jedną stronę.
Tylko czy czego go wtedy raj... Wszystko sprowadza się do tego ze tak naprawdę przechodząc do wieczności dostanie taki raj na jaki sobie zasłuży. Latające trupy mogą być tymi ludźmi, których popchnął do śmierci w momencie gdy wdzierał się na statek.
Po czym wszystkim spotyka ojca, który uświadamia mu poprzez swoją osobę że jeszcze nie jest za późno aby odkręcić swoje życie i po prostu zacząć żyć. Dla siebie i dla innych. Cytując pewną kwestię z filmu "synowie zawsze płacą za grzechy ojców" ale nie muszą ich też popełniać. Zawsze można zrobić coś inaczej wg własnego rozumu...