...ale mu to nie wychodzi, bo nie wyreżyserował go Christopher Nolan. Cały czas miałem wrażenie, że film bardzo mocno zahacza o kino nazwijmy je "arcydziełowe". Że gdy ujrzę napisy końcowe, będę zbierał szczękę z podłogi przez 5 minut jak po Interstellar. Tym razem jednak mimo sporych oczekiwań obejrzałem poprawny film sci-fi o Kosmosie jakich wiele.
Sam zarys fabuły brzmi ciekawie: impulsy energii niosące się przez cały Układ Słoneczny zagrażające Ziemi niewiadomo skąd. Coś nowego, zamiast kolejnej asteroidy. Okazuje się, że stoi za nimi szalony naukowiec, ojciec głównego bohatera, który powoli zaczyna tracić zmysły miliardy kilometrów dalej. To ma spory potencjał, niestety jednak nie zrealizował tego Nolan i wyszło jak wyszło. Nie mówię, że wyszło źle, ten film po prostu się oglądało bez żadnych rewelacji. Fabuła krążyła sobie między Interstellar, Marsjaninem, a Armageddonem zachowując jednak swój główny problem. Ten niestety moim zdaniem nie doczekał się godnego finału. Budowana od początku atmosfera tajemniczości misji i szaleństwa Tommy'ego skończyła się zbyt zwyczajnie. Ot starszy pan, który wymordował swoją załogę wraca ze swoim synem, ale jednak woli pofrunąć w przestrzeć kosmiczną. Może jestem bezduszny, ale zakończeniu jego historii zabrakło dramatyzmu. Mógł chociaż "pójść na dno ze swoim okrętem" jak zapowiedział.
Pitt jednak nie poddaje się i przy pomocy drzwi od lodówki przedziera się bez problemu przez pierścień Saturna bezpiecznie wracając na swój statek. To niestety jedna z wielu głupot tego filmu, a ja naprawdę nienawidzę głupot logicznych. Co gdyby w trakcie lotu natrafił na większy kamyczek? Całe szczęście nie było większych od piłki do tenisa i bez zmian trajektorii trafił do celu. A tak w ogóle po co musiał tamtędy lecieć? Czy patrząc jak odlatuje jego kapsuła nie wpadł na to, żeby ją do czegoś przywiązać chociażby? Albo przynajmniej zostawić ją w miejscu, to w próżni by nie odleciała. (pierwsza zasada dynamiki, poprawcie mnie jeśli się mylę) Nie, specjalnie pozwolił jej odlecieć wiedząc, że i tak będzie musiał wrócić.
Cofając się bardziej, po co w ogóle leciał na tego Marsa, by odczytywać w kółko tą samą wiadomość? W obliczu takiej technologii chyba można ją nagrać i wysłać do nich by przesyłali ją na nowo.
Najbardziej pamiętam jednak końcową scenę, gdy w kapsule będąc ledwo żywym, Pitt chwyta wyciągniętą dłoń i jak gdyby nigdy nic wychodzi na zewnątrz. Chwila, lądował nie będąc przypiętym pasami? Wiem, pierdoły, ale drażnią podczas oglądania.
Sam główny bohater jest ciekawie zarysowany pod względem psychicznym, jego testy kojarzą mi się mocno z Blade Runnerem 2049. Problem jednak jest taki, że... nie pamiętam jak się nazywa i dlatego używam nazwiska aktora. Nie zżyłem się z nim tak jak z Cooperem Matthew Mcconaughey'a, czy Markiem Watney'em Matta Damona. Tego bohatera mógł tak naprawdę zagrać każdy, nawet ktoś z wymienionej dwójki, Ben Affleck, czy Christian Bale. Brad Pitt nie stworzył moim zdaniem tak wyrazistej kreacji jak u Tarantino, czy chociażby w World War Z i innych swoich filmach. Aktorem jest świetnym i zagrał bardzo dobrze, lecz jego bohaterowi zabrakło wyrazu.
Muzyka z kolei to doprawdy duży rozstrzał w inspiracjach. Nawet pasują, ale ktoś tak wyczulony jak ja na tematy filmowe nie będzie zachwycony. Słychać tu zarówno Blade Runnera, dużo Dunkierki i trochę Interstellar. Nie jest zła - odpowiednia do filmu, ale niczym się nie wyróżnia.
To tylko moja subiektywna opinia. Zdaję sobie sprawę, że mam specyficzny gust i na pewno nie doprecyzowałem dokładnie wszystkiego. To takie pierwsze wrażenia pisane na kilka godzin po seansie. Seansie, który był fajnie spędzonym czasem, jednak bez rewelacji. Moje oczekiwania były chyba zbyt wysokie.
Mimo tych narzekań stabilna 7, bo to dobry film.