Nieprawdopodobna fabuła, sceny zaprzeczające prawom logiki, psychochologii i fizyki, fatalnie dobrani aktorzy, którzy grają jeszcze gorzej, niż wyglądają... Kupa pieniędzy wyrzuconych w błoto, na ołtarzu putinowskiej polityki historycznej.
Już pierwsza scena zapowiada z czym będziemy mieli do czynienia. Ogłuszony ostrzałem z niemieckiego okrętu, cudem ocalały Kołczak, pośród ciał poległych marynarzy, wchodzi na działo, przymierza i... Tak, tak. Oczywiście trafia niemiecki okręt (a raczej jego nieudolną, komputerową rekonstrukcję) w samo czułe miejsce. Następnie jednak Niemiec ożywa, więc Kołaczk płynie pośród min, które wcześniej sam rozstawił (co 7 metrów!!), manewrując między gęsto rozstawionymi minami, jakby kierował rowerem, a nie wielosettonowym statkiem, którego nie można w miejscu zatrzymać w ciągu sekundy, ani nie można nim gwałtownie skręcić. A jednak Kołczak daje radę!
Potem jest już tylko gorzej. Postacie są całkowicie papierowe a ich uroda (zwłaszcza ziemniaczanego Kołczaka) rywalizuje z nieudolną grą aktorską o to, które gorsze. Zero dbałości o szczegóły historyczne, prawdopodobieństwo psychologiczne czy tło socjologiczne. Kreskówka, komiks – to poziom, po którym porusza się twórca filmu i jego aktorzy.
Pomieszanie dramatu historycznego z melodramatem wypada groteskowo, np. w scenie w Omsku, gdy Kołczak – zamiast myśleć o wojnie – myśli o d#pie, ta zaś, ratuje z poświęceniem rannych a na widok Kołaczaka zupełnie o nich zapomina i migdali się z Admirałem na oczach umierających ludzi.
Kołczak średnio co 15 minut mówi swojej ukochanej, że ją kocha, ale musi ją zostawić. Po czym odchodzi a ona przewraca oczami. Potem znowu się spotykają i znowu ta sama scena... I tak, kilka razy.
Aby dotrwać do końca trzeba to przewijać do przodu, oszczędzając sobie trochę tego kiczu.