Zacznę od tego, że przeczytałem "Anihilację" po polsku. Anna Gralak, która tłumaczyła tę książkę ma dość bogate portfolio a jakość jej tłumaczeń została potwierdzona wieloma wyróżnieniami. Dlatego mam podstawy twierdzić, że jej przekład jest dobry.
Książkę Jeffa Vandermeera mogę opisać jednym slowem - grafomania.
I teraz dochodzimy do tego co najciekawsze: lubię reżysera, scenarzystę, obsadę, Geoffa Barrowa, który ma swój udział w muzyce - i oni wszyscy robią film na podstawie książki, która jest zwykłym gniotem. Jestem bardzo ciekawy co wyjdzie z takiego połączenia.
moim zdaniem jest nim jest nim Terry Goodkind :) Książek Jeffa VanderMeera jeszcze nie czytałam, ale po obejrzeniu filmu mam nieodparte skojarzenia z Cieplarnia Brian Aldiss i Piknikiem na skraju drogi Strugackich.
Goodkindowi zarzucono zbyt duza fascynacje sado maso, ale ja powiem, ze czytajac dwadziescia lat temu jego Miecz Prawdy nie odnioslam takiego wrazenia. Moze dlatego, ze FABULA byla nad wyraz ciekawa i wciagajaca. Nie lubie go za tom z proba oceniania i nie rozumienia komunizmu... Ale ogolnie ten cykl czyta sie bardzo dobrze i jest jeszcze napisany w stylu, ktorego dzis juz sie nie uswiadcza w grafomanii fantasy.
Jest po prostu rozbudowany swiat i opowiesc ma poczatek, srodek i koniec, przez kazdy tom sledzi sie ciekawoscia intryge.
Stawiam go wyzej niz Martina.
Uwielbiam tez Jordana, ale z reka na sercu przyznaje, ze po 25 lata, pod koniec zycia, to jak pisal stalo sie nie do wytrzymania i wlasnie tam zaczela ojawiac sie grafomania na wielka skale. Te jego wszystkie niepotrzebne setki stron zapelnione marszczeniem brwi, szarpaniem za spodnice czy za warkocz. Zbedne opisy, zbednych, minimalnych czynnosci i mnosta durnowatych przemyslen postaci, zamiast akcji. Kontynuatorowi dwoch ostatnich ksiazek cyklu Kola Czasu niestety udalo sie zachowac ten meczacy styl.
Tez mialam lekie skojarzenie z tymi autorami, chociaz bardziej z znaczeniu stylistyki ekranizacji takich ksiazek w latach 70... Albo na Srebrnym globie czy Solaris... Ale tylko leciutko, bo Anihilicje uwazam za duzo, duzo nizszych lotow niz wszelkie stare ekranizacje "dziwnego" sf z zeszlego wieku.
Strugaccy oczywiście owszem, ale fabularnie jest też sporo podobieństw przynajmniej podstawowych do powieści "Chaga" Iana McDonalda.
GoT to dobry serial, ale wersja literacka jest jednak mądrzejsza, głębsza, bardziej spójna i logiczna, postaci są w niej ciekawiej scharakteryzowane, wiarygodne psychologicznie, inteligentniejsze i nie wychodzą z charakteru jak w serialu, intryga jest lepiej i konsekwentniej zaplanowana, więcej jest interesujących wątków, mniej wydarzeń obliczono tylko na łatwe robienie wrażenia. Nie widzę żadnej przewagi serialu nad cyklem powieściowym w tym wypadku. Co więcej, odkąd scenarzystom skończyły się powieści do adaptowania, serial stracił sporo sensu i logiki, postaci zaczęły się miotać po świecie, a najinteligentniejsze w książkach osoby, z którymi najwyraźniej Benioff i Weiss sobie nie radzą, zostały odsunięte na czwarty plan, zabite albo zredukowane do roli pociesznych doradców rzucających bon moty (wiadomo, łatwiej pisać Jona niż Tyriona). Oczywiście nadal jest to dobre przygodowe widowisko, które świetnie się ogląda, kiedy człowiek stara się za dużo nie myśleć o tym, że Martin napisałby to lepiej.
Martin nie jest wybitnym pisarzem, natomiast na pewno jest dobrym, a już na pewno nie da się w żaden sensowny sposób zestawiać go z Brownem. Bardziej pasowałby wspomniany Goodkind, który dla odmiany naprawdę jest grafomanem, i to gorszego rodzaju niż Brown, bo w przeciwieństwie do tworów tego ostatniego jego cykl jest boleśnie przegadany, a każdy jego aspekt został podporządkowany kochanej przez autora randowskiej ideologii.
Jakkolwiek zgadzam sie z przesadyzmem co do randowskiej ideologii, szczegolnie w tomie "komunistycznym", to wybacz, ale nie moge przyznac racji, ze jest grafomanem i to jeszcze gorszym. Przynajmniej jest rzemieslnikiem dobrym, ktory swoj cykl napisal do konca, wszystkie watki zamknal, a potknal sie tylko na jednym tomie, czy dwoch. A tego nie mozesz powiedziec o Martinie, ktory ma podobno zgraje pomocnikow do pomocy celem pilnowania watkow i spokjnosci ksiazki, a mimo tego watpie, ze ten swoj cykl skonczy. Pod tym wzgledem stawiam wyzej i cenie Goodkinda niz brodacza, ktory nie potrafi swojej roboty wykonac raz, a dobrze, w dodatku to on ma mocno cos nie tak z glowa z tym sadyzmem wzgledem postaci, przy nim Goodkind to byl prawiczek z tymi jego torturami i panienkami w czerwieni.
Chciałbym, żeby Martin skończył to, co zaczął i mam nadzieję, że zdąży to zrobić przed śmiercią, ale to, czy cykl jest skończony, czy nie, nie ma wiele wspólnego z umiejętnościami czysto literackimi obu autorów. Nie uważam Goodkinda za dobrego rzemieślnika, bo po prostu nie ma warsztatu. Jego dialogi są przegadane, drewniane i deklaratywne (postać wyłuszcza swój światopogląd punkt po punkcie przez pięć stron, jakby czytała referat, nikt jej w tym czasie oczywiście nie przerywa), a postaci są jedynie jednowymiarowymi figurami, a nie pełnokrwistymi charakterami. Jedyne, co zrobił lepiej niż Martin, to doprowadzenie cyklu do końca (choć, jak widać, nie umie go zostawić, nadal eksploatując postaci i setting w kolejnych powieściach, dużo gorszych niż sam cykl). Lubiłem to czytać naście lat temu, ba, bardzo mnie wtedy wciągnęło, mimo oczywistych wad, ale do "GoT" ma się to nijak.
"potknal sie tylko na jednym tomie, czy dwoch" - czy ja wiem? Cykl trzyma raczej stały poziom. Niemniej jeśli nawet Goodkind potknął się raz czy dwa, to Martin ma przewagę, bo jeszcze nie potknął się w ogóle. Natomiast jeśli chodzi o sadyzm, jestem dokładnie przeciwnego zdania. U Goodkinda okrucieństwa jest dużo więcej, jest ono przesadzone i mniej uzasadnione. U Martina wszystko jest jednak po coś, a nie żeby popisać się, jak bogatą i krwawą ma autor wyobraźnię.
Nie zgodzimy sie. Ja Martina nie trawie jako pisarza. A co do traktowania postaci, to u Goodkinda nie masz sytuacji, ze nie mozesz zadnemu z bohaterow kibicowac i sie przywiazac, bo ci go ot tak autor zabije. MArtin to robi i wrecz tym sie szczyci. Byc moze przemawia przez ciebie poki co zaslepienie autorem i cyklem i potrzeba wielu lat zeby na to zaczac patrzec z odpowiednim dystansem. Goodkinda czytalam 20 lat temu i nadal dobrze to sie czyta, a historia jest ciekawa i spojna. Oczywiscie nie jest to Eddings, ktory jest ponad obu autorow. a u Jordana, mimo fascynaci cyklem, z czasem nauczylam sie wlasnie widziec wady i grafomanie. Martin z takim podejsciem do cyklu nie ukonczy go, nie ten wiek juz. Jedyna szansa, ze po jego smierci dokoncza wam wspolpracownicy.
A i Martin epatuje seksem i to dosc chorym, bez powodu. Sam autor do wielu dziwactw w swoim cyklu sie przyznaje, nie mozna mowic, ze Goodkind gorzej, bo prostu by mu tego nie wydali wtedy, nie te czasy.
No to się nie zgodzimy, ale przecież nie musimy.
"u Goodkinda nie masz sytuacji, ze nie mozesz zadnemu z bohaterow kibicowac i sie przywiazac, bo ci go ot tak autor zabije" - kolejna przewaga Martina nad Goodkindem. Po pierwsze, u Goodkinda nie można kibicować żadnej postaci, bo żadna nie jest ciekawa - jak tu się przywiązywać do płaskich, jednowymiarowych figurek? Po drugie, olbrzymia większość powszechnie lubianych postaci u Martina dożyła ostatniego - jak na razie - tomu. Po trzecie, to, że nie możesz być pewny losu postaci, powoduje właśnie, że bardziej jej kibicujesz i wywołuje ona u ciebie jakieś emocje, bo nie jest jak u grafomana Goodkinda, u którego można być pewnym realizacji banału, że dobro zawsze zwycięży i ulubieńcy dożyją do końca. Po czwarte, gdyby przy takim nagromadzeniu wątków i postaci wszystkie dożyły do końca, byłoby to nielogiczne i głupie - prowadząc jeden główny prościutki wątek, jak Goodkind, można sobie pozwolić na pobłażliwość.
"Byc moze przemawia przez ciebie poki co zaslepienie autorem i cyklem" - no tak, dlatego od paru lat praktycznie nie dyskutuję już na filmwebie. Niezależnie od tego, jak kulturalny jesteś, nie da się tu porozmawiać z ludźmi normalnie, bo zawsze prędzej czy później pojawią się z ich strony prymitywne wycieczki osobiste. Po co wymieniać poglądy, po co polemizować spokojnie, skoro można rzucić inwektywą i mieć resztę z głowy. Szkoda, zaczęłaś obiecująco, przykre, że już w drugim komentarzu zeszłaś do tego poziomu.
"nie mozna mowic, ze Goodkind gorzej" - można i to właśnie mówię. Gorzej, bezsensowniej, okrutniej i w nieuzasadniony sposób.
Czy aż grafomania, to nie wiem. Ale moja skala jest poszerzona (skażona!) o "50 mord Greya", gdzie z wersji polskiej w desperacji przerzuciłam się na angielską w głupim przeświadczeniu, że oryginał będzie jednak lepszy.
Po tej lekturze nigdy już nie byłam tą samą osobą. ;-)
Ale rzeczywiście brnę przez ten cykl i brnę i nie mogę przebrnąć przez drugi tom.
Film niestety kastruje powieść z paranoi bohaterki i jest bez wyrazu. Nie podobał mi się.
marna kopia Strugackich "Piknik na skraju drogi" i Tarkowskiego 'Stalker", film fatalny, silący się na filozofię, ale wyszła z tego raczej pseudofilozofia. Płytkie to i wyrachowane: wątek depresji- ile można, po problemach małżeńskich - o rany jak ambitnie, siła kobiet- za dużo ich tu i wg mnie poza tym, że są smutne i nieszczęśliwe- nic w nich ciekawego nie widzę. Poza typowymi problemami z prasy kobiecej.
Amen! Zona rozcieńczona niczym preparaty homeopatyczne. Kilka fajnych pomysłów i niestety niewiele ponad to.
A po przeczytaniu zarysu fabuły to już nic nie wiem. Weryfikator, który to zatwierdził, chyba nie czuł się najlepiej...
Takie właśnie odnosiłem wrażenie oglądając. Mianowicie - film jest niezłą ekranizacją niezłego gniota ;)