Pomysł sam w sobie bynajmniej nie odkrywczy - stworzyć film niemy z prawdziwego zdarzenia, tak jak to miało miejsce przed stu laty. Ale dopiero Hazanavicius wpadł na to, że można (i jak można) to wyczarować. Wyczarować dosłownie, bo "Artysta" to prawdziwy hołd dla kina i siły jego magii. Technicznie - bezbłędny, porywający od początku po koniec (morda się cieszy przez seans cały). Można by uznać ów obraz za ekscentryczny eksperyment (zwłaszcza w epoce lansowania "nowej technologii" 3D), gdyby nie właśnie ten fakt, że ogląda się to jak pełnowartościowe dzieło. Więcej - będę obstawał, że "Artysta" to nie tylko bezsprzecznie jeden z najlepszych filmów roku, ale czystej wody arcydzieło. Pod warunkiem rzecz jasna, że tkwi w nas czysta miłość do X muzy, a ta musi przecież objawiać się w jakimś nostalgicznym podejściu do tej najkompletniejszej ze sztuk. Twór Francuza ową miłość syci do cna, że się tak wyrażę.