James Cameron powiedział kiedyś, że kino to iluzja, ale wygrywają ci, którzy sprawią, że iluzja ta jest najbardziej realna, emocjonująca i najbardziej angażująca.
Patrząc na Avatara, najnowsze dzieło reżysera, trudno nie przyznać mu racji. Widz wzdycha, gdy widzi przed swoim nosem tańczące, soczyście zielone liście, odruchowo robi unik, kiedy strzała leci w jego kierunku i zasłania rękami oczy, gdy główny bohater wisi na krawędzi skały. Wszystko jest rzeczywiste, plastyczne i na wyciągnięcie ręki: groźne, nieznane zwierzęta, góry i wodospady płynące w powietrzu, a także plemię 3-metrowych Na'vi władających własnym językiem. Cameron stworzył świat od podstaw. W 3D.
Jednak Avatar to nie tylko wspaniałe efekty specjalne. To także, krytykowana przez wielu, fabuła - zarzuca się jej przede wszystkim banalność i przewidywalność. Rzeczywiście historia nie grzeszy oryginalnością (bez trudu można doszukać się podobieństw na przykład do Pocahontas) lecz czy to wada? Uważam, że Avatar to baśń. Baśń XXI wieku, która krzepi, wzrusza i pokazuje, że dobro zawsze zwycięża zło. Reżyser zbudował swoją historię na typowym schemacie: źli (ludzie) atakują dobrych (żyjące spokojnie plamię Na'vi), by zdobyć bogactwo (w tym przypadku jest to minerał unobtainium). Amerykanie wysyłają swoich naukowców w ciałach Avatarów, postaci stworzonych na wzór członków plenienia Na'vi, aby poznali zwyczaje tubylców i zdobyli ich zaufanie. Potem mają skłonić plemię do przeniesienia się na inny teren, bowiem Drzewo Głosów, na którym mieszkają, rośnie na złożach pożądanego przez ludzi surowca. Jeśli się to nie uda, wkroczy wojsko. Główny wątek to jednak historia miłości jednego z ziemskich wysłanników - Jake’a Sully (Sam Worthington) - i córki wodza plemienia Na’vi o imieniu Neytiri (Zoe Saldana). Obserwujemy rodzące się na przekór wszystkiemu uczucie…
Tu należy się kolejny ukłon w stronę wykorzystanej w filmie technologii. Pojawiający się w filmie Na'vi zostali wykreowani przez komputer, który ruchy aktorów przetwarzał za pomocą technologii Motion Capture, po czym generował odpowiednie postacie. Wszystko to sprawiło, że wyglądają one naturalnie, ludzko.
Cameron od wielu lat sam podnosi sobie poprzeczkę. Warto jednak zauważyć, że żaden z jego kasowych filmów nie porażał oryginalnością fabuły (chociażby Terminator I i II albo Titanic). Sekret reżysera tkwi w umiejętnym opowiedzeniu sprawdzonej historii, a raczej w… jej pokazaniu. Obrazy są na tyle widowiskowe i najeżone symboliką, że nawet bez dźwięku Avatar byłby dynamicznie rozgrywającą się historią. Historią na miarę XXI wieku. Dobrze znaną, choć uwspółcześnioną (wątek ludzi, niszczących przyrodę w celu zdobycia surowców) i dostosowaną do skomputeryzowanego społeczeństwa, które coraz trudniej zaskoczyć. Jednak Cameronowi się to udało - film w niecałe trzy tygodnie zarobił miliard dolarów.