PILINHA: {__webCacheId=filmBasicInfo_pl_PL, __webCacheKey=870339}
6,1 2,0 tys. ocen
6,1 10 1 1965
6,1 26 krytyków
Bardo, fałszywa kronika garści prawd
powrót do forum filmu Bardo, fałszywa kronika garści prawd

dobre bardzo to bardo, ładnie mu się ulało, temu inarritu, po raz kolejny zresztą.. we współczesnej historii kinowego mainstreamu, myślę sobie w domowym zaciszu swojego własnego mózgu, nie było takiego tripo-triko-tyku bodaj od czasu wkraczającego w puste odpływy wielu zlewów gaspara (ale tam te błąkania się jima carreya po zakamarkach własnej pamięci w zakochanym bez niej gondry'ego i kaufmana też mogą stanowić tutaj jakiś punkt odniesienia).

wkręcając się w koło narodzin i śmierci, wychodząc naprzeciw własnemu IP (istnieniu poszczególnemu), stając oko w oko z niszczycielem światów i porównując notatki - np. sukces jest moją największą porażką - senior alejandro opowiada się za tym, iż przy wyborze jednej z dwóch fatalnych opcji w pasku głównym menu, tuż po zalogowaniu się do komórki jajowej, lepiej by się ostatecznie pełzakowi żyło, gdyby się tam później jednak nie narodzić.. nie tam, że narodzić i umrzeć, usnąć, zasnąć czy śnić może potem, ale żeby w ogóle nie musieć waść czekać aż siąpić przestanie, stawać przed tego rodzaju wyborem.. nie narodzić, na światło dnia nie wypełzać, pępowinki nie przecinać, ze skrzel i płetw nie rezygnować, pozostać w kanale rodnym, w ciemności i w deszczówie, na dobre i na złe, dopóki ktoś inny nie wyświadczy nam przysługi.

zmiana środowiska naturalnego skutkuje niepotrzebnymi komplikacjami natury atonalnej, egzystencjonalnej i tożsamościowej - na powietrzu i lądzie, na lotnisku i w metrze, w nieswoim kraju, na nieswoim terenie, w nieswojej skórze, pod nieswoim niebem; próba dostosowania sprowadza cierpienie, niezrozumienie się z innymi, mówiącymi językami, tak podobnymi sobie, jeszcze bardziej różnymi, oraz izolację; przyczynia się do problemów z sercem i problemów z trawieniem; zwiększa ryzyko zawału, udaru, przyciąga pasożyty i inne paskudne zakażenia (bo tam nie było, panie dzieju, u początku pradziejów, żadnej ulotki reklamowej ani ministra słowa od zdrowia psychicznego i zaburzeń emocjonalnych - proszę puść to na antenie - ażeby nam o tym wszystkim powiedzieć).

no a dalej to już wiadomo jak jest i jak będzie: pęd, ślizg, wsys i nastaje światło, lęk, jęk, stres i odraza, absolutnie zero szans na sens; przy akompaniamencie Let's Dance bowiego można się co najwyżej na chwilę z systemu wylogować, wygiąć matriks, zapomnieć, wyłączyć, zatracić. wydrążone kukuły ludzkie tańczą kiedy tylko mogą to błogie zapomnienie; odsyłając, poprzez bowiego, do innego jeszcze pioniera pospankowej generacji, degeneracji i biodegradacji (odmóżdżenia alfa) lat osiemdziesiątych; pozwalając wybrzmieć słowom innej wszak piosenki w całej ich przerażająco aktualnej pełni: we see people, brand new people, they're something to see (z płyty pod wszystko mówiącym tytułem Idiota, żeby było śmieszniej).

ale - jak powiadają na wschodzie - after the ecstasy, the laundry! powrót do świata półżywych, półmartwych, jest zjawiskiem powszechnym, koniecznym i nieoddzownym. dalej znowu to samo jako było, jest i będzie; takie jakby broczenie, łażenie po plaży, strzeżonej, niczyjej, nieswojej; włóczenie się po niej, z jedną kończyną wleczoną po piasku, drugą (symbol tęsknoty, syndrom ciągoty naturalnej) zanurzoną w wodzie - ani tak naprawdę spacerujesz se po plaży ani pływasz we wodzie; wieczne nie-u-siebie, wieczne bycie pomiędzy; bycie pomiędzy jako stan permanentny (wodzowie wielkich armii, sprowadzając nas tutaj, nie wyświadczyli nam przysługi) (nasi właśni rodzice też nie).

(znamienna w tym kontekście jest scena uwolnienia płodu, wypuszczenia go do oceanu, jako wyraz tęsknoty, zarazem najczulszy moment tego filmu).

pełzak pospolity - w interpretacji innaritu - najwyraźniej nie przystosował się był jeszcze do życia na lądzie, nie wykształcił w sobie w porę odpowiednio dopasowanego pancerza praktycznego, który by go miał chronić, a ten który wykształcił na niewiele mu się zdaje.

(znowu znamienne w tym kontekście są te zmutowane zwierzątka w oszklonej solniczce, ni to chodzące, ni to pływające, bezużyteczne jako te flanimalse z xiążeczki dla dzieci pod takim właśnie tytułem - The Flanimals by ricky gervais - otóż zwierzątka te posiadają wprawdzie kończyny, ale z nich nie korzystają.. inaczej: korzystają z nich wyłącznie w zaciszu własnego zniewoszklenia, kiedy są zanurzone w wodzie - ale poza wodą, poza workiem, poza akwarium, na przykład w metrze, toną przygniecione nadmiarem przestrzeni i powietrza. pani sprzątająca nabiera je potem na szufle i wyszufla do śmietnika - ecce homo, oto człowiek widziany oczami inarritu - dumny byt świetlisty powołany do życia na tym z całą pewnością najlepszym ze światów, walcząc o oddech, zdycha na śmietniku.

reasumując: that's a hell of a trip, man!

niezły przejazd, a nawet przelot; szczegółowe jęki z wnęki chorej jaźni jednego szczególnego istnienia poszczególnego, takiego samego jak inne szczególne istnienia poszczególne.

skutkiem chwilowej nadprodukcji dimetylotryptaminy w szyszynce spowodowanej udarem najprawdopodobniej - nastąpiło zwolnienie wielu blokad komory maszyny losującej tu i ówdzie, w delikatnym mechaniźmie psychicznej maszynerii samego losującego. no i masz ci szmaciany bal, no i masz ci szamańską ucztę.

nadto z kolei, formuła tripu z pogranicza jawy i snu otwiera szerokie pole do popisu dla lubezkiego, który tam wyczynia po prostu co chce z tą kamerą: biega, pełza, lawiruje, tańczy jak federico fellini w mózgu orsona wellesa rentgenowanego wiercącymi patrzałkami piotra pawła pasoliniego (film RoGoPaG, trzecia nowelka).

przedpośmiertna bardotesque'a balansuje na linie żartu i powagi ściśle w myśl zasady wyłożonej taksówkarzowi na początku filmu: it's a docufiction, antonio!

(if you don't know how to play around, you don't deserve to be taken seriously).