"Brightburn: Syn Ciemności (2019)", to tego typu film fantastyczno-naukowy, który jakoś zbytnio nie poraża, nie szokuje niesamowitą wykładnią artystyczną, czy odpowiednią grą aktorską, przez którą moglibyśmy powiedzieć, że podczas oglądania go nader wszystko chcielibyśmy kibicować bohaterom w, ich poczynaniach, i w tym co ich spotyka. Nie. "Brightburn" zdaje się meandrować wokół ostrej interpretacji tego, co oznacza żyć z kimś kto wygląda jak my, ale nie jest nami, bo pochodzi z innej planety, i nagle ten ktoś zdaje sobie sprawę, że posiada moc wykraczającą poza jakiekolwiek pojęcie, poza, wszelką myśl, poza absolut! Ów film ma również w sobie coś z horroru - takiego obrazu z normalnie ewoluującą historią, masą jumpscare'ów, manipulacji światłem, cieniem, czy ciekawymi ujęciami kamery, ale za to że zjełczałą grą głównych postaci - po prostu liczy się tu raczej efektowność całego dzieła kosztem efektywności. Mnie osobiście kupiła w "Brightburn" warstwa interpretacji ,,ciemnej strony Mocy" posiadania przez jednostkę zdolności superbohaterskich, gdy ,,Bóg wśród nas" zwraca się przeciwko tym, których miał chronić, tym którzy go przygarnęli. Na momentami groteskową, spaczoną brutalność nadludzkich mocy Brandona Bryera, tak otwarcie wytłuszczaną w wielu scenach, nie zwracałem nadmiernie uwagi. Po prostu, tak zinterpretowali to twórcy dzieła, i nic więcej, a przy okazji wraz z filmem - uwzględniając to jako całość dostaliśmy porcję alternatywnego thrillera/sci-fi/horroru, czyli coś ciekawie poukładanego, zmiksowanego. Z mojej perspektywy, po niedawnym seansie produkcji, "Brightburn: Syn Ciemności" zasługuje na ocenę: 8/10.
A, co do dalszej obrony filmu, braci Gunn, przejawia on znamiona tego rodzaju kina, które potrafi podzielić sympatyków gatunku fantastycznego, tym co samym sobą prezentuje (dźwięk, montaż, fabuła, zdjęcia), na zadowolonych i skrajnie zadowolonych z niego widzów, naprzeciwko których ,,w drugim narożniku ringu" staną skrajnie niezadowoleni oglądający ów film; bo jak już komuś "Brightburn" miałby się nie spodobać, to nie spodobałby się... ,,bardzo". Jako widowisko odnoszące się do Kanonu i symboliki postaci Supermana, twór filmowy braci Gunn i Davida Yarovesky nie zmarnował potencjału. Bo raz, nie była to opowieść, która miała mieć jakiś tam potencjał. A dwa, raczej to nie jest tu możliwe, ba, w ogóle w przypadku tego typu produkcji nie ma o takim zjawisku mowy; przynajmniej ja tak to sobie wyobrażam, i jest to moje w miarę przemyślane, wyważone zdanie. Twórcy wielko-ekranowej historii alternatywnego ,,Człowieka ze Stali" zrobili swoje, wydając światu tak mocny kawałek filmowego chleba - na pewno wiedzieli oni, że ich dzieło nie zdobędzie szerszej widowni. Bo odosobnienie to, które nam zaoferowali, to coś na miarę grunge'owego obrazu Supermana, spaczonej wizji niezbyt ufającego gatunkowi ludzkiemu Boga, stąpającego pośród nas. A taka wizja, nie oszukujmy się, nie pogłaskała każdego z wymagających widzów i miłośników fantastyczno-naukowych Uniwersów, dając im nie wiadomo co...