W skrócie, bo poprzedni post się nie dodał.
Słabe dialogi, słabe postaci, niewiarygodne wybuchy emocji znikąd, osobowości bez głębi, mnóstwo tematów zasygnalizowanych i zostawionych.
Nie przekonał mnie ten film.
Na przykład płacz Willa u Seana - co innego jakby stopniowo się otwierał, jakby pokazane było, że coś w nim pęka, że uświadamia sobie pewne rzeczy... A tutaj był sobie twardzielem, a nagle w ryk. Rozumiem, że to teoretycznie możliwe, ale widzę tu niewykorzystany potencjał - jak z całą warstwą psychologiczną filmu, gdzie dialogi ślizgają się po powierzchni i nic poza tym. Trudne dzieciństwo, geniusz, strach przed odrzuceniem - można z tego naprawdę stworzyć coś, co skłoni do myślenia, coś głębszego, bardziej zawiłego. Ale nie.
Inny przykład - kłótnie Seana z Geraldem Lambeau - emocje jak między parą kochanków, choć nie odzywali się ileś tam lat i w sumie swoje urazy powinni mieć przetrawione. Jestem emocjonalną osobą, ale nie widzę uzasadnienia dla takiej żarliwości ich relacji. Chyba że miałby uzasadnienie sugerowany przez niektórych scenariusz gejowski ;) Żartuję.
Kolejne - związek Willa i Skylar. Jak ta miłość się rozwinęła, dlaczego, choć nie widać między nimi żadnej nici porozumienia, żadnego punktu zaczepienia dla rozwoju "czegoś więcej"? Scena ich kłótni też wyskoczyła jak Filip z konopi.
pseudointeligentna recenzja pseudointeligentnej krytyczki
dziękuję i nie pozdrawiam