ze mozna tak schrzanic temat, ktory sam w sobie byl, jest i bedzie , czyli temat Pana Rimbeaud w dodatku w jego najplodniejszych czterech latach z czego dwuch w towarzystwie Verlaine'a. Mam wrazenie, ze Pani Holland wzloty i upadki sa bardzo dalekie, pasja pojeciem obcym, poezja zjawiskiem niuchwytnym. Wymaga niebyle jakiego zabiegu, aby turbulencje uczuc sprowadzic do malo ciekawej relacji cial! Mimo niesamowitych wysilkow Dicaprio i Thewlis'a nie sa w stanie nawigowac w tak paskudnej narracji , juz sie wydaje, ze odleca, ze pociagna nas za soba...ale nie , Pani Holland musi zabrac glos, ciecie. Oczywiscie koncowe sceny filmu sa jakims tandetnym zlepkiem biograficznym. Kilka ladnych zdjec, ale wlasciwie zbyt akademickich, pustych, nic nie przekazujacych, a nawet nie tworzacych atmosfery. Szkoda, naprawde szkoda, ale czasem sie tak zdarza, ze nawet majac swietne rozdanie, przegrywamy.
Cudowne ujęcie. Lepiej bym tego nie powiedziała. Mam identyczne odczucia co do filmu.
Właśnie skończyłam oglądać film i muszę przyznać, że jestem zniesmaczona, już nie chodzi o wątki homoseksualne, ale o sam wyraz tego filmu. Jeśli chce się zawrzeć film i poezję w jednym trzeba wiedzieć jak to zrobić. Poezja nawet ta najbardziej "niestosowna" jest czymś pięknym i uważam, że zarówno Rimbaud jak i jego twórczość w tym filmie zostali zbrukani. Właściwie ile było twórczości Rimbauda w tym filmie? Co przeciętny widz, który nie za bardzo zna się na poezji zrozumie w przekazie tego obrazu? Upijali się, pieprzyli, a w przerwach coś tam bazgrali.
Na wyrost oceniłam film na 5, z sentymentu dla Leonarda. ;)
A ja pozwolę sobie nie zgodzić się z Twoją oceną, bo jedną z rzeczy, którą w tym filmie bardzo cenię jest doskonałe oddanie natury Rimbauda oraz Verlaine'a. Całej psychologii ich związku, jak i psychologii ich samych. Film znakomicie oddaje nastrój listów Rimabuda, jego spojrzenia na świat, jego osobowości, nastrojów okresów twórczych i powodów, dla których później zrezygnował z dalszego tworzenia. Znakomicie odzwierciedla całą złożoną psychologię tego wszystkiego, a te relacje ciał, o których piszesz są jedynie tłem innych zdarzeń choć i elementem o tyle ważnym, że łączą się z emocjonalną więzią zarówno między dwoma poetami, jak i między żoną Verlaine'a. Dla każdego z nich ma to nieco inne znaczenie, inną wartość, wiąże się z innymi pobudkami i emocjami. To wszystko zostało niezwykle skrupulatnie przedstawione. Ten film po prostu aż kipi od pasji, emocji, szarpnięć życia, w tym też rozpaczy i przygnębienia i co od początku mnie w nim urzekło, niesie wprost ogromny ładunek mądrości życiowej. Tak wiele rozjaśnia i uświadamia, że aż trudno mi pojąć, że to wszystko w ogóle udało się tak sprawnie przekazać w jednym tylko filmie i że Agnieszka Holland jest aż tak uzdolnioną osobą. Choć oczywiście nie można też zapominać o wkładzie innych znakomitych twórców jak Christopher Hampton oraz sami aktorzy (zwłaszcza genialna rola DiCaprio) no i w końcu niepowtarzalna, sama w sobie niosąca niezwykły ładunek emocjonalny, muzyka Jana A.P. Kaczmarka.
Szanowna Eleonoro,
abstrahując od reszty Twojego komentarza pozwolę sobie na małą polemiką z małą częścią zaczynającą się od "no i w końcu". Chyba pieprzysz, że Ci się podobała w tym filmie muzyka Jana A.P. Kaczmarka.
Przez cały film leciał, nawet nie ten sam motyw (bo to by było normalne), lecz ten sam jednominutowy utwór.
Gość jest naprawdę świetny. Ścieżkę z marzyciela można słuchać w kółko, ale tutaj to chyba mu zapłacili za 5 min roboty. A on odwalił chałę!
Nie ma to jak kultura wypowiedzi...
<nie jestem pewna czy zrozumiesz, więc wyjaśnię na wszelki wypadek, że powyższe zdanie to sarkazm>
Mi muzyka z "Marzyciela" w ogóle się nie podoba. Nie przykuwa uwagi. Niczym mnie nie przyciąga, nie intryguje. Natomiast muzyka do "Całkowitego zaćmienia" jest genialna. Uwielbiam koncert Kaczmarka, który nadawano pare razy w telewizji, a na który składa się muzyka z dwóch filmów - właśnie "Całkowitego zaćmienia" i "Placu Waszyngtona". Nie pamiętam już ile ten koncert trwa, ale chyba ze 120 minut, tak więc zdecydowanie jest co grać. Zresztą oglądając film można łatwo zauważyć, że to bardzo złożona kompozycja prowadząca całą historię od początku do końca. Tzn. nie jedynie jako tło, ale jako istotny składnik - odzwierciedlenie emocji charakteryzujących dane momenty, zmieniających się i rzecz jasna powiązanych z kolejnymi wydarzeniami. Ta ścieżka jest o tyle świetna, że jest w stanie samodzielnie, bez obrazu, poprowadzić przez całą historię, wywołując cały ciąg złożonych emocji, skojarzeń i przeżyć. Oczywiście nie jest to jedyna taka muzyka do filmu, ale chodzi mi po prostu o to, że jest to kompozycja złożona i odzwierciedlająca całą historię zawartą w filmie, nie zaś jak niekiedy bywa po prostu w kółko powtarzający się motyw.
Rozumiem, że ludzie mają różny gust i to, co mi bardzo się podoba Tobie może zupełnie nie odpowiadać. Tak jak np. ta muzyka z "Marzyciela", która dla mnie jest kompletnie nieinteresująca, a dla Ciebie świetna. Jednak dziwi mnie jakim cudem w złożonej kompozycji widzisz tylko "jednominutowy utwór". No i dlaczego zamiast kulturalnie wyrazić swoje zdanie rzucasz się na mnie jakby to była moja wina. Ludzie mają różny gust i nie wszyscy muszą podziwiać lub krytykować to, co Ty. Naucz się z tym żyć.
Zgadzam się w całości z Eleonorą. Jestem facetem (nick coś mi nie wyszedł)a "Całkowite Zaćmienie" spowodowało u mnie kaskadę emocji nieporównywalną z żadnym innym filmem. Nawet wątki homoseksualne, bardzo konsternujące jak widać coniektórych, nie przyćmiły mi całościowej wymowy filmu, który potrafi bronić w innych sferach, a nie jak twierdzi parę osób, że związek ciał głównych bohaterów to główny gwóźdź programu. Począwszy od NIESAMOWITEJ (!) muzyki Kaczmarka (oryginalny, japoński soundtrack pojawia się co jakiś czas na Allegro), poprzez idealną jak dla mnie warstwę fabularną perfekcyjnie oddającą relację tych dwóch natur, a kończywszy na fenomenalnych kreacjach aktorskich w wykonaniu DiCaprio i oczywiście Thewlisa. Jeśli nie znał bym przed seansem nazwiska reżyserki, nigdy nie pomyślałbym że to dzieło Agnieszki Holland. Widzę że autorka tematu ma jakies obiekcje co to zdjęć, ale to już perfidne szukanie dziury w całym, gdyż jak krytykować coś co żywcem przenosi nas do Paryża XIX wieku i to tak sugestywnie, że miałem wrażenie jakby film rzeczywiście był kręcony w tamtych czasach. Jeszcze chciałbym zwrócić uwagę na tonowanie emocji. Na początku filmu, gdy Rimbaud i Verlaine poznają się i wzajemnie się dochodzą, aż do zakończenia ich podróży po Europie, z ekranu aż czuć ogień na ich linii, wszystko wibruje, płonie, tętni. Porónajcie to z końcem filmu, gdzie spotykają się w lesie, gdzie ostatni raz rozmawiają. Jest różnica? A także gdy kaleki Rimbaud umiera, a kamera ostatni raz zabiera Nas do kawiarni, gdzie w najlepszych swoich czasach wspólnie pili absynt i zamiast kosy w dłoń, Verlaine dostaje coś innego, coś czego nigdy od Rimbauda nie dostał. Rewelacyjny film, wielkie brawa dla Pani Holland. Za każdym raem oglądam z tą samą przyjemnością.
Dla mnie ten film to przede wszystkim słaba gra aktorska, zła reżyseria i zdecydowanie za mało samego "Rimbaud". Nie rozumiem zupełnie tych wszystkich zachwytów nad filmem. Uwielbiam Holland za takie rzeczy jak "Europa Europa" czy "Kopia mistrza", ale tutaj mnie zawiodła.
Myślę jednak, że to głównie wina złego doboru aktorów, głównie Thewlisa i Bohringer (ona to musi we francuskim W11 grywać...). DiCaprio sprawdza się w takich scenach, gdzie może pokrzyczeć, popyskować, poszturchać kijem kogoś:) Ale już sceny ich rozmów - naprawdę niski poziom gry (nie, nie dziwię sie, że nie dostał Oskara..).
Śmieszy mnie cała dyskusja w innych wątkach, bo głównie spierają się ci co mówią, że film fuj, bo dwóch pedałów się pieprzy, oraz Ci co go uważają za arcydzieło artystyczne:)
Film jest po prostu niedopracowany i przez to nudny, bo ten temat miał dużo większy potencjał.
Z tymże ten film fantastycznie oddaje klimat i postać (charakter, styl, zachowanie) Rimbauda, które można poznać z jego korespondencji. Oczywiście o dziwo odbiór różnych filmów przez różnych widzów bardzo się różni. Np. mnie ogromnie rozczarowała "Kopia mistrza". Tak więc, jak każdy, wygłoszę własną opinię i będzie taka, że biorąc pod uwagę osobę Rimbauda, jaką można poznać z jego korespondencji i biografii film wprost genialnie uchwycił jego osobowość. Dla mnie to kwintesencja Rimbauda, więc nie wiem jak można powiedzieć, że jest tu za mało samego Rimbauda. Nie potrafię nudzić się na tym filmie. Dla mnie jednak jest arcydziełem.