Jestem jedną z tych osób, które widziały tę historię gdy było dzieckiem i bało się podchodzić
wieczorami spojrzeć w lustro. Na szczęście mało pamiętałem z tamtych seansów i nie
podchodzę dziś do "Candymana" z sentymentem.
Mimo wszystko oceniam go bardzo dobrze, i jest to jeden z najlepszych filmów grozy lat
dziewięćdziesiątych. Od pierwszych chwil wzrok widza przyciąga świetna czołówka wraz z
niesamowita muzyka, która towarzyszy oglądającemu przez cały seans. Muzyka ta skojarzyła mi
się z najlepszymi soundtrackami z klasyków kina grozy. Prócz tego film może pochwalić się
doskonałymi głównymi kreacjami; Tony Todd i Virginia Madsen, gęstą i mroczną atmosferą
oraz klimatycznymi lokacjami. Scen gore spodziewałem się trochę więcej, ale i tak te, które
były, prezentowały wysoki poziom.
Nie jest to film, który ma widza porazić swoją brutalnością, a raczej swoim klimatem i
dramatem głównej bohaterki.
Dodatkowo można też doszukać się w nim lekko inspiracji piękną i bestią, czy poruszenia
tematu rasizmu w teoretycznie cywilizowanym społeczeństwie. Oczywiście nie twierdzę że
każdy musi to stwierdzić, po prostu moim zdaniem film daje takie możliwości interpretacji.
Zdaję sobie sprawę, że dla niektórych może być to już stanowcza nadinterpretacja, ale wydaje
mi się, że "Candyman" ma zadatki na postrzeganie go nie tylko w ramach horroru.
Na minus możemy zaliczyć kilka dłużyzn, czy też moim zdaniem dużo za mało pszczół.
Bym zapomniał, że również podobał mi się wyjściowy pomysł na poruszenie się w temacie
urban legends.