"Goodfellas" - oparty na faktach film jednego z najlepszych reżyserów amerykańskich ostatniego ćwierćwiecza - opowiada historię wzlotów i upadków Henry`ego Hilla (dobry Ray Liotta) - faceta, który od dziecka marzył, by zostać gangsterem a nie zwykłym, uczciwie pracującym obywatelem, których uważa za frajerów. Jak sam Hill to stwierdził: "lepiej jest zostać przestępcą niż nawet prezydentem Stanów Zjednoczonych", co chyba dobrze odzwierciedla jego stosunek do polityki. Nietrudno domyśleć sie, że został on gangsterem i został przyjęty do "ferajny" (nie mylić jednak z mafią!), czyli do zamkniętej grupy przestępczej, trudniącej się morderstwami, kradzieżami, wymuszeniami itp. itd. W świecie przestępców zasady postępowania są proste: działaj dla siebie, ale trzymaj dziób na kłódkę i nie donoś na kumpli.
Wydarzenia w filmie Scorsese biegną szybko, właściwie nie ma tu scen spowolnionych (jak np. w "Ojcu chrzestnym"), montaż jest dynamiczny a narratorem jest tu sam Henry Hill - oczywiście jego opinie i spostrzeżenia są subiektywne, typowo gansterskie. Reżyser nie szczędzi nam scen drastycznych, bez większych ceregieli pokazuje nam, jak załatwia się sprawy wszelkimi nieczystymi metodami. Mamy tu również, rzecz jasna, bogatą galerię charakterów; od opanowanego szefa ferajny Pauliego (Paul Sorvino) po niezrównoważonego sadystę Tommy`ego (nagrodzony Oscarem Joe Pesci) - wszyscy oni mają jakiś wpływ na Hilla, choć nie jest on bezmyślnym bandytą i sam potrafi dochodzić do dużych pieniędzy (handel narkotykami).
Co mi się najbardziej w "Goodfellas" podobało? Właśnie to, że Scorsese bez ogródek pokazuje nam wszystkie aspekty bycia członkiem ferajny, zarówno te jaśniejsze jak i ciemniejsze, gdzie przemoc jest na porządku dziennym. Nie ma tu żadnego ceremoniału jak u Coppoli, nie jest to romantyczna wizja życia przestępców - to wszystko jest niezwykle realne i w żaden sposób niewygładzone. Jeśli zatem, drogi Widzu, masz ochotę zobaczyć, jak to jest być jednym z chłopców z ferajny, koniecznie zobacz ten film.