Obok wszystkich innych wątków, to jest przede wszystkim film o pożegnaniu z brytyjską kolonią i pod tym względem nie dorasta do pięt innym filmom nostalgiczno - kolonialnym (jakoś skojarzył mi się ze "Spokojnym Amerykaninem", niby zupełnie co innego, bo tam wcześniejsze czasy i końcówka panowania Francuzów w Wietnamie, ale w każdym razie tamten film znacznie lepszy, podobnie z tych okolic chociażby "Kochanek" i nawet "Indochiny"). Niby w "Chinese Box" nawet więcej Azjatów i obrazków rodzajowych z ulic Hongkongu, jednak czegoś brakuje - prawdziwej duszy miasta. Reprezentuje ją tylko postrzelona Chinka i parka szemranych biznesmenów: Li Gong ze swoim facetem. Irons zupełnie nie wyglądał na wpisanego w to miasto i naprawdę nim zainteresowanego, kompletnie nie pasował do zajmowanej chińskiej klitki i wyglądał mi tam przez cały film obco.
Sama historia oklepana, trudny związek, śmiertelna choroba, można by i z tego wycisnąć ciekawe rzeczy, ale w "Chinese Box" jakieś to wszystko letnie i niewciągające. Pomiędzy głównymi bohaterami nie ma żadnej chemii, Li Gong nieprzekonywująca. Akurat jednocześnie obejrzałem z nią "Wyznania gejszy" - niby film z niższej półki, jadący pseudojapońską cepelią, a jednak tam zagrała postać z krwi i kości i wyszło jej to świetnie. Natomiast w tym filmie jest sztuczna i sztywna, jakby połknęła kij od szczotki.
Jedyny interesujący akcent, to postrzelona Chinka z blizną ;D
Ogółem najwyżej 6/10 i to mocno naciągane.