David Ayer ma talent do portretowania zatęchłych przedmieść amerykańskich miast, które zapełnia ludzkimi degeneratami wykluczonymi ze społeczeństwa przeżywającego „american dream”. Narkotyki, przemoc, alkohol, dziwki, śmierć – do wyboru do koloru, przez siedem dni w tygodniu za bezcen. Dobrze pokazał to w „Dniu próby”, bardzo udanie w „Policji”, w miarę przyzwoicie (choć to sprawa mocno dyskusyjna) wkroczył do kina policyjnego swymi „Królami ulicy”.
Jego debiut reżyserki drąży ten sam tunel, niemniej zdecydowania odstaje od wymienionych wcześniej filmów, jest też inaczej skonstruowany, bo obraca się przede wszystkim wokół ludzi i ich relacji między sobą. Bez problematyki społecznej jak w filmie Sheltona, czy zagrań rodem z kina policyjnego.
Debiut Ayera jest bardziej wyciszony, oparty głównie na dialogach, które płynące z ust bohaterów (głównie charyzmatycznego Christiana Bale’a) z założenia mają być siłą tego filmu. I są – przez 45, góra 60 minut. Reszta jest przegadana, bezcelowa i strasznie banalna. Materiału jest na nieco dłuższy odcinek jakiegoś serialu, a nie na długi metraż, który w pewnym momencie musi zirytować.
Klimatycznie jest jednak całkiem nieźle, więc nie zamierzam się szczególnie pastwić, choć moja ocena jest raczej zbyt wysoka.
Można sobie odpuścić.
Moja ocena - 5/10