Pierwszą rzeczą na którą zwróciłam uwagę to czas trwania - pierwsza myśl
"co za nadęty głupek bierze się za kręcenie prawie 3 godzinnego
melodramatu??". Po obejrzeniu stwierdzam, że ani nadęty, ani głupek, ani
nie melodramat. Nie wiem jak to możliwe, ale jak na mój gust to w ciągu
tych 2 godzin i 46 minut nie było ani jednej dłużyzny.
Do tego trzeba dodać wspaniałe zdjęcia, scenografię i plenery. Aktorom
nie można raczej niczego zarzucić - dobrani rewelacyjnie, każda postać
wnosi coś wyjątkowego. Panie mogą popatrzeć na stającego się z każdą
chwilą coraz bardziej przystojnego (och i ach) Brada Pitta, a panowie na
zwiewną, seksowną i nieprzyzwoicie zgrabną Cate Blanchett o anielskiej
twarzy. Wywijanie nóżkami i rączkami wychodzi jej wprost niebiańsko.
To że film będzie przewidywalny wiemy już zanim zaczniemy oglądać. Mamy
ogólny zarys fabuły ale diabeł tkwi w szczegółach. A smaczków jest
mnóstwo, kilka razy dzieje się nie do końca tak, jak by w amerykańskim
filmie wypadało.
Nie wszystko jest tu może do końca przemyślane i dopięte na ostatni
guzik, ale przecież nie chodzi o to, żeby szukać dziury w całym, tylko
delektować się obrazem stworzonym jakby w imię zasady kalos kagathos.
Film dobry do obejrzenia w długi (zimowy?) wieczór, na spokojnie i bez
pośpiechu. Sporo ciepła bije z tej historii mimo że motywem przewodnim
jest śmierć. Temat, który w naszych czasach raczej się pomija - w tym
przypadku przedstawiony z szerszej perspektywy jako rzecz będąca
harmonijnym podsumowaniem życia. Złote myśli, może są trochę zbyt złote,
świecące i hollywodzkie, ale nie wierzę, że ktoś kto decyduje się na
oglądanie filmu z gwiazdorską obsadą i reżyserem filmów dobrych,
widowiskowych i komercyjnych liczy na powagę i surowość jak w "Siódmej
pieczęci".
Pięknie, lekko i przyjemnie. Polecam.