Biedni amerykanie pchający się do wszystkich konfliktów na świecie, omamieni ogłupiającą propagandą od setek lat wpadają tym razem na Wyspy Solomona. Sceny w tym filmie ciągną się jak w Odysei Kosmicznej Kubricka i cechują się beznadziejnie infantylnymi dialogami. Sceneria niezmienna, jak to na każdej wojnie z azjatami; a jakiś hipis z miną jak po orgazmie chodzi sobie jak po łące i smyra lub podlewa kwiaty (nomen omen) w dżungli. W momencie gdy wszystko zwiastuje ckliwy koniec, okazuje się, że zostaje jeszcze ponad 50 minut pustej papki kończącej się pseudosentymentlną gadaniną o braterstwie, którego w tym filmie prawie nie było. Jestem pewien, że zachwyt nad tym filmem wynika tylko z psychologii tłumu i wszechmogącego, proamerykańskiego marketingu.