A więc
Film został nakręcony w dwa tygodnie z grupą w większości ludzi, którzy nawet nie są aktorami, podobno reżyser znalazł ich w między innymi klubach tanecznych.
Niskobudżetowiec, ale wyciśnięty do cna.
Po prostu jestem w szoku.
Sama struktura filmu była inna niż szablonowa.
Napisy końcowe na początku i ogromne neonowe napisy w środku filmu.
Nawet one miały coś do przekazania.
"Ze wszystkich scen tanecznych w filmie, tylko pierwszy układ choreograficzny został wcześniej przygotowany. Całą resztę stanowi improwizacja każdego z tancerzy.
Scenariusz filmu był długi na zaledwie pięć stron"
I myślę, że właśnie przez to film nabrał na wartości.
Przez to tak bardzo można się w niego wczuć.
Bo grający w nim ludzie tak naprawdę mało co tu grali.
Oni po prostu tańczyli, improwizowali, byli sobą.
Nie wcielali się w żadną postać.
Emocjonalność filmu to jest po prostu cudo.
Myślę, że decyzja reżysera, aby film powstał tak a nie inaczej była mimo wszystko bardzo przemyślana.
Wycisnął z tego filmu tyle, ile się dało.
Pokazał to, co miał od początku na uwadze.
I to jak cholernie dobrze.
Przy pomocy ludzi którzy nawet nie było aktorami idealnie wciągnął widza w ten jeden wielki bad trip, I ukazał jego skutki w brutalny ale jak bardzo prawdziwy sposób.
Dowalił tym, czym chciał.
I to nie były jakieś wyobrażenia na temat bycia pod wpływem.
To były trafne ujęcia, zachowania, uwagi.
Reżyser zna się na rzeczy, a to się bardzo ceni - jeśli wiesz dobrze o czym robisz film.
Do tego ta audiowizualność.
W pewnym momencie sama zaczęłam zatracać się w obrazach, krzykach, dźwiękach, muzyce.
W tej wszechobecnej rozpaczy która wręcz przesiąkała przez ekran.
To jest cos - kiedy tak wczuwasz się w film,
że zaczyna na Ciebie wpływać.
Czujesz się jego częścią.
Brawa dla reżysera za ten myślę, że zaplanowany zabieg.
Nie chodziło tu o fabułę.
Reżyser postawił na doznania widza.
Poczułam się wgnieciona w fotel.
W pewnym momencie miałam ochotę wyłączyć film.
Za bardzo na mnie oddziaływał.
Ale dobrze, że obejrzałam do końca.
Było warto.