arka noégo, czyli próba seansu w elektrycznej oranżadzie; kino samo w sobie jako nowe eleuzis, które niejako udowadnia, że nie wszystkie środki zmieniające świadomość są nielegalne..
erratka po drugim seansie: przyznaję, że po pierwszym doznałem istnego amoku entuzjazmu, drugi trochę to skorygował. oczko w dół, albo i dwa, ale to niewiele zmienia. powstał obraz znakomity, szalony i bezkompromisowy, do którego będę wracać i już zawsze (a przynajmniej do śmierci) będę lubić. sprawdzający się na wielu poziomach, jako dokument, jako musical, jako poetycki obraz stanu zmysłów pomięszania, jako horror o zombie, jako film katastroficzny odwołujący się do pierwotnego lęku utraty poczucia kontroli, jako film psychologiczny o prawdzie zerwanej z łańcucha natury ludzkiej na co dzień ukrytej pod cieniutką warstewką ucywilizowania, wreszcie jako rzecz z ducha Egzorcysty o naturze opętania, jeśli, trochę wzorem Mother aranofsky'ego, potraktować zamknięty klub jako metaforę ludzkiego umysłu, a postaci jako odpowiedniki ludzkich myśli w stanie podwyższonej świadomości wszelako pomięszanych, ku czemu najbardziej bym się skłaniał. powstała rzecz bez precedensu, zwariowana, wrażeniowa, unikatowa, próbująca rozciągać i poszerzać granicę kina. powstało coś, czego wcześniej nigdy i nigdzie w takiej formie nie widziałem. cormanowski The Trip na miarę swoich czasów, bunuelowski Anioł Zagłady XXI wieku.