Zaznaczam, że w ostatnim akapicie zdradzam szczegóły z końcówki [spoiler]
Podobała mi się historia opowiedziana w tym filmie. Johny gra podobnie w swoich filmach. Wiecznie zamknięty w sobie, zamyślony chłopiec o czarnych oczach. Ale trudno go nie lubić. Zresztą, taki wizerunek dobrze koresponduje z głównym tematem filmu. Gilbert jest zdominowany przez otoczenie, marną rzeczywistość i miasteczko, w którym przyszło mu żyć. Siłą rzeczy dokonuje izolacji i ucieka do wewnątrz siebie.
Leonardo Di Caprio zagrał w tym filmie naprawdę świetnie. Zastanawiam się, jak to się dzieje, że niektórzy aktorzy, których nie podejrzewalibyśmy aż o taki artyzm, potrafią zagrać z takim wyczuciem osoby niepełnosprawne bądź upośledzone (jak np. Brad Pitt w "12 małpach").
Fajnie, że nie ma w tym filmie ciśnienia na obowiązkową wyjątkowość, tak jak ma to miejsce dzisiaj. Chyba niejedna osoba może odnaleźć w obrazie Hallströma coś ze swojego życia i tak jak Gilbert dać się ponieść nostalgicznej aurze letnich nocy z marzeniami, pragnieniami, nadziejami...
Do tego dochodzi jeszcze umiejętne wplecenie w historię tytułowego bohatera dramatu jego matki i ojca. Możemy tylko się domyślać, że ten drugi był podobny do Gilberta; że syn podąża jego ścieżką.
Końcówka jest mocną woltą w życiu Gilberta. Coraz bardziej zaczynam się przekonywać do filmów bez wyraźnego końca, z niedopowiedzeniem, które nie rozwiązuje wszystkiego ot tak sobie. Niestety, w tym filmie, takie słodkie rozwiązanie pada. To balsam na serce widza, który chce jak najlepiej dla Gilberta i pewnie też często dla siebie (dzięki temu może sobie powiedzieć, jak prosto jest wszystko zmienić). Za prosto, według mnie. W mojej opinii, film mógł zakończyć się na spaleniu domu. Tutaj powinna zamykać się historia jednego życia, a otwierać przed bohaterami czysta karta. Uzupełnienie narratorskie Gilberta jest niepotrzebne, włącznie z ponownym spotkaniem z Becky. Odchodzimy uspokojeni...
Ale film jest naprawdę bardzo dobry.
Już się rozmarzyłem...
Cóż, muszę się zgodzić, że zakończenie jest trochę zbyt... pogodne. Ale nie wyobrażam sobie innego. Są filmy, które się ogląda dla ich mocnego przekazu, realizmu i temu podobnych rzeczy. I są takie jak ten-dające nadzieję, że nawet ludzie tak nieszczęśliwi jak Gilbert pewnego dnia znajdą ukojenie. Brzmi ckliwie, wiem. Ale to chyba ta późna pora. W każdym razie całkiem się z tobą zgadzam, że zakończenie nie służy może filmowi. Ale widzowi jak najbardziej. Ten wyraz oczu Gilberta, gdy widzi w oddali Becky i odmianę swojego losu zawsze wydobywa mnie z "doliny rozpaczy" ;)