Po wczorajszym seansie odnotowałem ambiwalentne odczucia - rzadko mam ochotę ocenić film totalnie spluwając w dużej mierze na wady i zdrowy rozsądek, puścić po prostu niektóre rzeczy mimo uszu, przymknąć na nie oko. Tak jest i tym razem. Z jednej strony nie mogę uwierzyć w to, że aż 3 osoby pracowały przy tym miernym scenariuszu o słabo nakreślonych postaciach oraz naszpikowanym kwintesencją kiczowatych, generycznych dialogów. Dość standardowy i niezbyt wyrafinowany był soundtrack. A mimo to, oglądało mi się naprawdę przyjemnie.
Momoa to moim zdaniem lepszy Conan niż stary acz jary Arnie (mam jednak ogromny szacunek do jego kreacji, zwłaszcza w Terminatorze), scenografie prezentowały się okazale, na Rachel Nichols można było zawiesić wzrok, Stephen Lang raz jeszcze wcielił się sprawnie w arcy-łotra. Walka pozbawiona ułagodzeń, efektowna, acz już tak w okolicach trzeciego aktu zaczęła męczyć. Montaż i narracja wyraźnie kulały, ale cóż. Ja tam bawiłem się nieźle i chciałbym ujrzeć dalszy ciąg. Niestety, wtopa w amerykańskim box-office nakazuje sądzić, że takowego nie zobaczymy. Szkoda, zaprzepaszczona szansa. Mój głód fantasy pozostaje niezaspokojony.
Spokojnie! Niedługo wychodzi kontynuacja Zmierzchu, więc Twój głód na pewno będzie zaspokojony.