Oglądamy dziesiątki filmów amerykańskich - kino obyczajowe, dramaty sądowe, thrillery, horrory, komedie. Wszystkie one siłą rzeczy kształtują nasz obraz Stanów Zjednoczonych jako kraju... Jakiego właściwie? Raz będzie to kraj zwycięskiego pragmatyzmu i zamierającej duchowości (jak w "American Beauty"), kiedy indziej znów - ziemia, na której nawet jeśli nie wszystko jest doskonałe, to ideały Ojców Założycieli są nadal żywe ("Melvin i Howard", "Gdzie serce twoje"). Obrazy są różne, czasem sprzeczne, ale można powiedzieć, że się wzajemnie uzupełniają.
Jest wszakże jedno środowisko, do którego my, widzowie uzyskujemy wstęp bardzo rzadko - są to amerykańskie elity intelektualne. Pozostają one dla nas tajemnicze, stanowią obszar tematyczny nie dość eksploatowany. Do szlachetnych wyjątków w tej materii należy prześmiewca Woody Allen i Alan Rudolph ze swoim "Pani Parker i krąg jej przyjaciół", ale to film o czasach odległych o ponad pół wieku.
Jak sprawa wygląda obecnie - możemy się przekonać oglądając film "Cudowni chłopcy" Curtisa Hansona. Jest to kino niezwykłe, można powiedzieć, że nie przynależące do naszych czasów. Dziś już się tak nie opowiada. O podobnym filmie można powiedzieć: "kino intelektualne", "kino literackie". Akcja obejmuje dwa i pół dnia z życia profesora literatury angielskiej z Uniwersytetu w Pittsburghu, Grady'ego Tripa (Michael Douglas). Opowieść toczy się spokojnie, dowcipnie, z troską o psychologiczny detal. A także z poczuciem, że dzieło sztuki powinno wyrażać treści o charakterze ponadindywidualnym.
Prof. Tripa poznajemy w burzliwym momencie jego życia: rano rzuciła go żona, zbeształ swojego najlepszego studenta, jego kochanka (żona kolegi po fachu) okazuje się być w ciąży, do miasta przyjeżdża wydawca nalegając na przyspieszenie pracy nad książką, jedna ze studentek odważnie się do profesora zaleca, wreszcie - jego samochód okazuje się pochodzić z nielegalnej transakcji. Cały film stanowi mozaikę sytuacji i wątków, wobec których nasz bohater musi się jakoś ustosunkować. Jak to uczyni - to właśnie oś napięcia "Cudownych chłopców". A ponieważ -jak już napisałem- Hanson dba o szczegóły, możemy wysnuwać wnioski dotyczące przedstawionego tu środowiska.
A zatem, jaki jest pan profesor i jego otoczenie? Pierwsza scena pokazuje prowadzone przez niego zajęcia: Trip czyta fragment pracy wspomnianego wybitnego studenta - Jamesa Leera (Tobey Maguire) - po czym żąda od studentów oceny tekstu. Rzecz charakterystyczna, że tych opinii w ogóle nie słucha! Powtarza mechanicznie: "Bardziej konstruktywnie... bardziej rzeczowo...", ale czujemy, że dywagacje studentów w istocie mało go obchodzą.
Później są rauty, ceremonie, spotkania w barze - a zatem rozmowy. O czym? Ciekawe, że prawie wcale - o sztuce. Pani rektor w nie chcianej ciąży (myśli o aborcji), pan wydawca paraduje z "kochanką" - transwestytą ("-Czy ona...? -Tak, chyba tak"), pan profesor pali trawkę. Jedyne wymiany zdań, dotyczące książek, to licytowanie się. "Jak się sprzedaje Twoja książka?". "Cały nakład się rozszedł, będzie dodruk". "Ile czasu minęło od Twojej ostatniej publikacji?".
Wszystko to zgodne jest z tendencją znaną z pierwszej sceny: elita się nudzi, cierpi na brak bodźców. Bodziec dla elity - to np. żywa ideologia, żywa mitologia, aktualne prądy myślowe. Te elementy pobudzają elitę do pełnienia swej najważniejszej funkcji: do pośredniczenia pomiędzy światem wartości duchowych, a codziennością. Tutaj tego nie ma, są przede wszystkim problemy sercowe poszczególnych osób. Skąd taka strategia?
Odpowiedź najprostsza jest taka, że Hansona interesuje psychologia, a nie ideologia. Każdy widz zdaje sobie przecież sprawę, że członek elity jest "człowiekiem jak my", przeżywa podobne problemy: kocha, szuka pocieszenia, nienawidzi. Pokazać te emocje, zmusić nas do identyfikacji z bohaterem - byłoby głównym celem reżysera.
Można jednak na sprawę spojrzeć szerzej. Elicie brakuje niezbędnych bodźców... A może one są, tylko okazały się za słabe, by wciąż inspirować kulturę?. W Europie fetyszem będą "Narodziny Wenus", w Stanach - żakiecik Marylin Monroe, który jeden z profesorów trzyma w sejfie (cenny eksponat!). Rozprawa tego profesora nosi tytuł: "DiMaggio - Monroe. Ostatnie amerykańskie małżeństwo". USA są krajem młodym, musiały wytworzyć własną mitologię, aby wpisać się w system kulturowy świata. Uczyniły to, ale być może, że zbyt się od niej oddaliły. Marylin Monroe, western, bunt Jamesa Deana, nawet poezja Whitmana (o której nie pada w filmie ani słowo!) - wszystkim tym amerykańskim symbolom grozi skostnienie, bo tracą kontakt z żywym człowiekiem (zamknięte w pancernej szafie kolekcjonera). Żakiecik - fetysz trafia w pewnym momencie w ręce zwykłej kelnerki. Ooli bardzo w nim do twarzy. Czytelna sugestia, że kultura jest żywa tylko w zetknięciu z żywym człowiekiem. Towarzystwo uniwersyteckie jakoś o tym zapomina, trzeba by więc kogoś, kto zaproponuje nową, własną wizję świata i kultury. Elita ukazana przez Hansona (każda elita?) znajduje się na krawędzi utraty swego znaczenia. Jeszcze krok, a zdarzy się katastrofa. Czy ktoś przyjdzie z pomocą?
Owszem, taki ktoś istnieje - to ów student z pierwszej sceny, James Leer. Jest tu charakterystyczny motyw: towarzystwo bawi się w domu pani rektor, jest tam ciepło i przytulnie. Na zewnątrz śnieg, na nim sylwetka Jamesa. Przygląda się temu wszystkiemu z zewnątrz i mówi sobie: "O nie, ja do tego świata należeć nie będę". I rzeczywiście okazuje się, że on jeden, jego talent i determinacja, skruszą wygodną skorupę znudzonej elity. Kiedy któryś z poczytnych pisarzy prowadzi wykład o tym, czym jest literatura, wykład pełen efekciarskich i grafomańskich wstawek - jedyny James wybuchnie głośnym śmiechem. To tylko jeden ze zgrzytów, jakie jeszcze wywoła. Później będzie coraz więcej problemów - z interwencją policji włącznie. Cały ten galimatias sprawi, że w końcu nawet prof. Trip odzyska twórczą wenę.
Wychodzi więc na to, że amerykańska elita została uratowana; oto pojawił się niezbędny bodziec, nowy ferment. James nie odrzuca mitologii swojego kraju, wręcz przeciwnie - on z niej wyrasta, jest nią zafascynowany. Ale jednocześnie wykazuje niechęć do uczestnictwa w zastanym, duszącym się we własnym sosie światku. Upór owocuje sukcesem i uznaniem - ostatni raz widzimy Jamesa, gdy odbiera uniwersytecką nagrodę za swe osiągnięcia.
Powtórzmy: można na to wszystko spojrzeć z perspektywy obyczajowej opowieści. Zdolny chłopak, udało mu się - i dobrze. Jest jednak niewygodny szczegół: James odbiera trofeum w tej samej auli, w której kiedyś wyśmiewał literata-grafomana. Wtedy jego szczerość wywoływała święte oburzenie, dziś jest oklaskiwana. A zatem - wielka wygrana, czy może początek upadku, komercjalizacji talentu?
Z perspektywy postawionego pytania "Cudowni chłopcy" przestają być opowieścią o jakimś tam Jamesie Leer, utalentowanym studencie prof. Tripa. Hanson mówi raczej o odwiecznym porządku, o (błędnym?) kole, jakie zatacza kultura. Twórcy powiadają: co jakiś czas elita wymaga rewizji, bywa ona bolesna, ale prowadzi do nowych pytań, świeżych odpowiedzi. Musi przyjść młody człowiek, musi rozpoznać sytuację i krzyknąć: "Stop! Pogubiliście się". Dom z klocków runie, zbuduje się go na nowo, po jakimś czasie sytuacja się powtórzy... I wszystko zacznie się od początku.
Pozostaje wszakże jedna wątpliwość, dotycząca moralnego aspektu sprawy. Pisaliśmy już o otoczeniu profesora Tripa, nie da się ukryć, że liberalizm obyczajowy sięga tu czasem niesmacznych granic. Studentka uwodzi profesora, profesor - zamężną panią rektor, na widok transwestyty wszyscy intelektualiści reagują w sposób niemal służalczy (cóż, polityczna poprawność...), by za chwilę szeptem o jego zboczeniu plotkować. Także James jest chłopakiem dziwnym, wykazuje skłonności samobójcze, elementy mitomanii, poza tym powoli uświadamia sobie własne skłonności homoseksualne (a może to tylko kolejna poza?).
Elita i rozwiązłość; elita i moralne krętactwo - jak to pogodzić? Cóż, wydaje się, że w pewnym sensie te rzeczy są nierozdzielne. Elita - to środowisko powołane do tworzenia i chronienia wartości, a w mniejszym stopniu - samej siebie. Wielkie Powołanie, ogrom zadań. Prawda jest jednak taka, że Wielka Misja idzie zawsze w parze z Wielką Pokusą. Nie przypadkowo mówi się często w "Cudownych chłopcach" o artystach, którzy popełnili samobójstwo. Wybierając Sztukę, zaczynamy kroczyć po linie, stawką jest własne życie (własna dusza?).
Można z liny spaść, można utrzymać równowagę. Wielka Pokusa nie śpi; pytanie, czy wybitne dzieło jest wystarczającym usprawiedliwieniem upadku? Jedną z największych zalet filmu Hansona jest fakt, że właśnie to pytanie pozostawia bez odpowiedzi. Bo i kto z nas może przesądzać o podobnych paradoksach?