Nie widziłem wiele filmów braci Coen, bo te, które miałem okazję zobaczyć nie zachęciły mnie zbytnio do zapoznania siez resztą pozycji w ich filmografii. "Ladykillers" było dość nudnawą opowiastką ze śwetnym Hanksem, ładnymi zdjęciami i muzyką gospel. Z "Bracie, gdzie jesteś?" pamiętam tylko rewelacyjną rolę Clooneya i kolejną dawkę świetnej muzyki. I to tyle jeśli chodzi o moją styczność z kinem Coenów. Mało i do tego wcale nie te filmy, które uznawane są za ich najlepsze. Ale nie odbiera mi to wcale prawa do stwierdzenia, że "Człowiek, którego nie było", który dołączył do dwóch poprzednich obrazów, jest najlepszym z filmów braci jakie widziałem. Co o tym przesądziło?
Przede wszystkim Billy Bob Thornton, którego rola jest PER-FEK-CYJ-NA. Do tego świetny drugi plan, a więc Soprano- Gandolfini i Monk- Shalhoub.
Och, no i świetna Johansson, jedna z lepszych chyba jej ról, moim zdaniem o wiele lepiej sobie radzi z rolami grzecznych dziewczynek niż wrednych suk;) Ale czy tak grzecznych do końca? Mamy tu świetną scenę chęci odwdzięczenia się Edowi. To chyba punkt kulminacyjny filmu, najwazniejszy moment dla głównego bohatera, któremu w tym momencie wali się system wartości, który kultywował i który dawał mu spełnienie. Ten stan ducha znajduje odzwierciedlenie właśnie w scenie wypadku, co jest naprawdę świetnym zabiegiem! Cała historia toczy się powoli i długo sobie kupowała moją uwagę. Mamy tu jednak kilka fabularnych zakrętów, dzięki którym nie jest to tylko kryminalna opowiastka, ale także coś bardziej niezwykłego (vel. scena z UFO;). Nie mogę nie wspomnieć o wspaiałych, czarno-białych zdjęciach mistrza Deakinsa (trafna nominacja do Oscara i nagroda BAFTA) i świetnym montażu.
"Człowiek, którego nie było" to kino z wysokiej półki, może nie jest to film na wiele razy (przynajmniej dla mnie), ale ten jeden raz daje ogromną satysfakcję!
9/10