Do filmu nie miałem zastrzeżeń przez sporą jego cześć. Byłem urzeczony świetnymi zdjęciami – ich przemyślaną kompozycją, interesującą grą światłocieniem, wszechobecnym dymem, stonowanym kontrastem, dzięki czemu nastrój filmu był taki chłodny i surowy. Naprawdę dobra robota, wręcz czuło się to suche powietrze z filmu.
O dziwo, świetnie spisał się też Billy Bob Thornton – jego minimalistyczna postać, trzymająca cały film jedną zamyśloną miną i niewielką liczbą kwestii mówionych wydawałaby się stworzoną tylko i wyłącznie dla niego. Wypadł idealnie.
I na koniec historia, będąca podstawą całego filmu – jest przemyślana, inteligentna, podsycana miejscami charakterem braci reżyserów: znajdą się tu i niezłe dialogi, i niecodzienne scenki.
Do tego momentu zastrzeżeń nie miałem, wszystko przebiegało we właściwym porządku. Jednak w pewnym momencie zorientowałem się, że materiał się wyczerpał. W filmie jest to dosyć wyraźnie zarysowane, po prostu widać że jakieś 40 minut filmu jest tu dopchane na siłę. Można tu zaobserwować to samo co w przypadku „Brudnego Harry’ego”: film się kończy... Ale twórcy odświeżają kotleta jeszcze raz, dla jaj. Wątki z pierwszej części zostaną zwyczajnie powtórzone, chyba tylko po to, by film nie zakwalifikował się do kategorii krótkometrażówek. I tak fryzjer powtarza za żoną ile się dało. Teoretycznie nie miałbym o to zastrzeżeń – mimo wszystko nadal są w tej drugiej części interesujące sceny (krzesło na białym tle – i już jest dobrze), no i w końcu dzięki temu zabiegowi rozbudowana została rola Scarlett Johansson (tudzież chyba tylko dlatego ją zaangażowali), ale mimo wszystko wolałbym dostać bardziej spiętą historię.
Wspomnieć należy jeszcze o oszczędnej, klimatycznej muzyce: same proste dźwięki, wolne tempo – rewelacja!
6/10
Zgadzam się całkowicie! (Choć w sumie ocena u mnie wyższa - ze względu na wszystkie te wymienione powyżej pozytywne cechy filmu)
Gdzieś tak w połowie filmu pomyślałam, że będę musiała koniecznie wpaść na filmweba, i napisać dużymi literami, że bracia Cohen to absolutni mistrzowie i realizacji, i fabuły, ale wygląda na to, że jednak poprzestanę na realizacji. Przynajmniej tym razem. Bo sceny, tak powiedzmy od wypadku, a może jeszcze wcześniej, wydawały się jakby zbędne. Niby nie całkiem, bo przecież miały swoją wymowę, ale jednak coś nie klikało... Pozostało po nich coś w stylu chaosu, wydaje się, że gdyby na tym wypadku poprzestać, (albo przerwać jeszcze przed wycieczką na przesłuchanie), to film zostawiałby widza z czystszym, wyraźniejszym spojrzeniem i z poczuciem satysfakcji z obejrzenia dobrego filmu. A tak, chociaż nadal uważam, że obejrzałam dobry film, zamiast sytości czuję przesyt.