Rozumiem zachwyty, ja się jednak rozczarowałem. Oglądając takie filmy zawsze mam wrażenie, że wysoką ocenę zawdzięczają one bardziej prawdziwej historii na jakiej są one oparte, niż własnej jakości. 7,4 na filmwebie? 7,3 na imdb? 68/76% na RT? Za co to wszystko? Za polany niestrawnym patosem (ostatnia scena w sądzie wyglądała jak niezamierzona autoparodia, zabrakło tylko powolnych oklasków...) przewidywalny film, w którym bohaterami są nie ludzie, a chodzące stereotypy? Pełen sztampowych postaci w stylu "wrażliwy prawnik gotowy pomóc w beznadziejnej sytuacji", "gburowaty, ale w głębi duszy kochający ojciec", "sympatyczny kolega z pracy, któremu nie podoba się zachowanie reszty, ale jest zbyt zaszczuty by się sprzeciwić" czy cała armia jednowymiarowych dupków w roli szwarccharakterów? Już w 2005 roku trąciło to myszką.
Jasne, dobre było aktorstwo - Theron, Bean czy McDormand nigdy nie schodzą poniżej pewnego poziomu). Jasne, podobać mogły się zdjęcia czy dobór muzyki. Faktem jest jednak, że film jako całość rozczarowuje, męczy i, co najgorsze, zwyczajnie nudzi. Nie mogę po prostu pozbyć się wrażenia, że prawdziwa Lois Jenson (pierwowzór Josey) i jej koleżanki (którym należy się 300% szacunku i każdy grosz z odszkodowania jakie dostały) zasłużyły na coś więcej...