Oczekiwania miałem niezbyt wygórowane, ze względu na mnogość wypuszczanych w ostatnich latach filmów pod szyldem "Marvel Comics". Męczący stał się dla mnie motyw podróży w czasie, zerowania rzeczywistości, budowania ich od nowa, "ostatecznego ocalania tej właściwej linii czasowej", dramatyzmu na nieskończoną skalę. Nie oszukujmy się, ta wielowymiarowość wprowadziła więcej niepotrzebnego tylko chaosu (w całkiem zgrabnie zresztą, uporządkowane do tej pory uniwersum), odzierając tym samym wszystkie kolejne seanse z wszelkiego napięcia. Umrze Kapitan Ameryka? Żaden problem; jedno pstryknięcie palcami i obudzi się w innej linii czasowej, nie pamiętając nawet kim był. Mamy więcej niż jednego Spider-mana? Niech się spotkają! I jest to ekscytujące, jak najbardziej. Ale za pierwszym razem. Za drugim już niestety mniej. Każde kolejne odtwarzanie podobnego schematu odziera tę historię, ten super-bohaterski epos, który śledzimy już od ponad dwudziestu lat, z całej swojej epickości. Gdzie emocje, jeśli możemy każdą postać „wskrzesić” za pomocą mniej lub bardziej zawiłych rozwiązań fabularnych?
Po to oglądamy filmy w kinie, by poczuć emocje, jak w życiu. Jeśli w świecie rzeczywistym umiera człowiek, ogarnia nas smutek, wiemy, że jest to już nieodwracalny proces. Ta osoba już nigdy nie wróci do świata żywych. Kiedy kończymy serial, powieść, umiera postać – ona umiera już na zawsze w naszej wyobraźni. I zawsze umrze w ten sposób, na kartach powieści, czy w ostatnich sekundach filmu. I ta śmierć jest prawdziwa, czujemy emocje, związane ze śmiercią tej postaci. Na tym polega cała magia opowieści. Dlatego właśnie przed twórcami pojawiło się nie lada wyzwanie: jak opowiedzieć tę historię, by była emocjonująca?
„Deadpoool & Wolverine” odpowiada w bardzo prosty sposób: na nostalgii. Dostarcza tego, czego wielu fanów oczekiwało. Powroty z dawna zapomnianych postaci, puszczanie oka fanom pierwszych X-menów, oraz iteracje, których nigdy byśmy się nie spodziewali. I to działa, jak najbardziej. Przywołuje na twarz uśmiech. To tak, jakby spotkać po latach starego, dobrego przyjaciela. Nie jest to jednak wystarczające, by film jako integralną całość ocenić wysoko.
Film jako osobny twór broni się słabo. Ktoś niezaznajomiony z poprzednimi ekranizacjami Marvela z pewnością się zawiedzie. Pewnie oceni film w granicach cztery, może pięć gwiazdek w dziesięciostopniowej skali.
Co mi się podobało:
Muzyka – mieszanka wybuchowa, a najbardziej pierwsze utwory i towarzysząca im rozwałka w towarzystwie dobrze znanego wszystkim szkieletu ;) Tematy dobrane do scen na ekranie.
Castingowe niespodzianki – Miłe zaskoczenie dla tych, którym udało się ominąć spojlery, i którzy siedzą w komisowym uniwersum od początku. Powroty znanych postaci!
Wolverine – Po doskonałym „Logan”, powrót tej postaci zaliczam do udanych. Godne pożegnanie z rolą Rosomaka (Chociaż brakuje głębszego rysu psychologicznego postaci).
Deadpool – Taki, jakiego pokochali (lub znienawidzili) widzowie po pierwszej części (a nawet bardziej da się go lubić!)
Post-apo –To też na plus! (Furiosa! :) )
Komiksowy Logan – Maska robi robotę!
Co mi się nie podobało:
Wtórność żartów, które nie są najwyższych lotów
Niedociągnięcia fabularne
Przewidywalna fabuła
Zbyt częste puszczanie oka do kamery, przełamujące czwartą ścianę (przez co fabuła ginie).
Zbyt dużo gagów kosztem opowiadanej historii.
Zbyt dużo gagów o Disney i Fox (rozumiem, że jest to powód do zadowolenia, ale aż tyle?)
Słabo rozrysowana postać głównej antagonistki.
Jeśli szukacie tutaj fabuły rozpisanej na miarę „Zimowego Żołnieża”, to srogo się zawiedziecie. Film fabularnie nie oferuje absolutnie niczego nowego. Nie chcę spojlerować, ale napiszę tylko, że fabuła zawodzi – i to na całej linii. Jeżeli chcesz skończyć czytanie recenzji już teraz ( a nie jesteś fanem Marvel Comics), dla Ciebie zostawiam ocenę 5/10. Bo na tyle film zasługuje w skali nie-Marvel-fan.
Ponieważ moja nota jest subiektywna, zostawiam 8/10.
Generalnie polecam (jeśli jesteś fanem Marvela).
Jeśli nie jesteś, to nie polecam. Stracony Twój czas.